wtorek, 11 września 2012

Impreza na całego

Jako, że zaczęłam szkołę, to już się nie szlajam (nie to, żebym wcześniej jakoś szczególnie włóczykijowała),a i w robocie - dzięki bogu - jest mnie mniej, więc nie za bardzo jest o czym pisać. Trochę dziwnie mieć znowu te kilka wolnych wieczorów... nie odnajduję się w tej rozpuszczonej jak dziadowski bicz rzeczywistości :P Jeszcze dziwniej jest przechodzić swoisty powrót do liceum po doświadczeniach uniwersyteckich, ale jestem twarda i jaram się kolorowymi pisakami ;) 
Z powyższych powodów jeszcze natarczywiej niż zwykle sprawdzam swoją blogówkę i podczas jednego z przeglądów podpatrzyłam poczynania Ćmy(http://cma-ksiazkowa.blogspot.ie/), które tak i się spodobały, że postanowiłam wysmarować swoją wersję :D Party tiiiiiimeeeeeeeeee!

THE RULES: you must invite 11 guests, and there must be
1. One character who can cook/likes to cook.
Julie ('Julie i Julia'), bo wzruszyła mnie swoimi podbojami i tragicznym morderstwem homara - dobrze, że udało jej się otrząsnąć z tej traumy. W trosce o psychikę kucharki, owoców morza oraz auszpiku nie przewidziano w menu.
2. One character who has money to fund the party.
Esthle Szulima Amitace ('Inne Pieśni')- klasa, smak i intrygi, a do tego boski wygląd i rozkosznie cięty język. Jak można się obejść bez księżycowej damy?
3. One character who might cause a scene.
Nicola Tesla ('Lód'), który na pewno rozćmietli imprezę, przy okazji przyprawiając uczestników o zawał serca po przedawkowaniu pewnej 'substancji' ;)
4. One character who is funny/amusing.
Sandra ('Przewodnik stada') za pokrewne spaczenie antropololo-kulturolo. Mam wrażenie, że z tą panią miałybyśmy jakiś rozchichotany atak histerii obserwując resztę gości ;)
 5. One character who is super social/popular.
Esthlos Hieronymus Berbelek ('Inne Pieśni')- każdy przy zdrowych zmysłach chce/chciałby obracać się w towarzystwie tak znamienitego strategosa - ja jak najbardziej wpisuję się w normę.
6. One villian.
Siedzę i dumam, i dumam i jeszcze trochę dumam. Ostatnio przerobiłam taki ogrom książek, że aż głowa mała - ale większość z nich straszyła bardzo płytkim zarysem 'tych złych'. Jedyny knujący knuj który przychodzi mi do głowy, skądinąd z winy Ćmy, to Patrycjusz ('Świat Dysku'), który odnalazłby się idealnie w towarzystwie organizatorki imprezy, mam też niejakie podejrzenia, że w pewien sposób mogą być ze sobą spokrewnieni.
7. One couple - doesn't have to be romantic
Iwga Lis i Klaudiusz Starż ('Czas wiedźm') - dawno ich nie widziałam, a należy im się nieco rozrywki i odpoczynku po tym co przeszli.
8. One hero/heroine 
Althea Vestrit ('Żywostatki') za pokazanie facetom do czego zdolne są panienki z dobrego domu, przyniesienie chluby rodowi i rozhasanie statku ;) Za bieganie boso, kolczyk antykoncepcyjny i nie dawanie się nikomu oraz niczemu! Damn, aż zachciało mi się znowu sięgnąć po tę trylogię.
9. One underappreciated character
Bez dwóch zdań, Ihmet Zajdar ('Inne Pieśni') - mój najukochańszy i najbardziej opłakiwany bohater ever. W sensie z tych którym się było zejszło stosunkowo szybko i gwałtownie ;)
10. One character of your own choosing 
Adam Zamoyski ('Perfekcyjna Niedoskonałość'), bo wydaje się być osobą zagubioną w fizyce bardziej ode mnie i może dzięki temu poszerzy moje horyzonty oraz mnie nauczy tego i owego - na przykład kolejnej odmiany gramatycznej ;)

Dalej, moi drodzy, twórzcie swoje listy i dzielcie się, bo szalenie toto ciekawe :)
P.S. Zdjęcie corgich Królowej zamieściłam ze względu na smutne zejście 13-sto letniego Monty'go... Ostały się jeszcze dwa pieski. I smutno :( Fotka ukradziona z Google.

wtorek, 4 września 2012

Belgijski chillout z zasmarkaniem w tle

Ja to jednak jestem blogową hipokrytką - wkurzam się po cichu, że ludzie nie updejtują regularnie (czyt. codziennie) blogów, a sama swój odkurzam raz na miesiąc (tak, to wersja optymistyczna, bo dzisiaj słonko przebija się przez szarość chmur) :P Nie ładnie, aj nie ładnie! Sumienie mnie dzisiaj kopnęło w rzyć, więc postanowiłam wypocić wpis.
Dziś będzie przewrotnie, bo nie o Zielonej i nawet nie o wyspie ;) W zeszłym tygodniu, dzięki kochanemu Misiatorowi, wywiało mnie do Krainy Czekolady. No, dobrze, wywiewało to mnie tylko na lotnisku jak stałam w kolejce, żeby dostać się na pokład samolotu. Po raz kolejny muszę zadeklarować: JAK JA NIENAWIDZĘ RYANAIR'a!!! Ograniczenia bagażowe są po prostu komiczne - long live Aer Lingus! Ledwo udało mi się spakować w jedną walizkę, na wszystkich koszulkach i torebce (tak, bo torebkę trzeba wcisnąć w bagaż podręczny, tak jak wszelkie aparaty etc.), czteropak Guinness'a dla Miśkowego współlokatora i kubasek w owce (a co, standard musi być) dopchany skarpetami w shamrocki... Trochę nami potrzęsło, pośmierdziało (ktoś miał problemy z żołądkiem D:), a na koniec pani powiedziała, że gratuluje nam kolejnego FLIGtSSSH na czas (nie wiem jak zapisać fonetyczną manierę, która panuje w Dulbinie i niezmiernie mnie irytuje - T na końcu wyrazu nieustannie zmieniane jest w coś pomiędzy s, a sz - czyli mamy kasssz zamiast kat, rajsss zamiast rajt (czyli right i rice stają się jednym...) i tak dalej...)... O czym ja tu? A, no i drzwi się otworzyły i wysiadłam w upał, słonko, lekką bryzę - oraz krainę języka, którego zupełnie nie rozumiem. Dziwne doświadczenie, bo jakoś do tej pory zawsze trafiałam w miejsca w których spokojnie ogarniałam co się dookoła mnie dzieje. Słonko natomiast, podobno jest zjawiskiem prawie tak rzadkim jak słonko Irlandzkie.
W Belgii jak to w Belgii - 99.9% społeczeństwa szprecha po angielskiemu, więc problemów w komunikacji nie było - poza straszną panią w narożnym sklepiku. Brrr, aż do tej pory ciarki mi po plecach przebiegają. Kobity niezbyt urodziwe - no ale wiadomo co mówią o Holandii (Belgia widocznie zalicza się do tej samej grupy) - wiesz, że jesteś w Holandii, kiedy krowy stają się ładniejsze od kobiet he, he. Tak wiem, okropna jestem. Wizytacja wywiała mnie do Leuven, które jest urokliwe i idealnie przystosowane do słonecznych, wakacyjnych dni, kiedy człowiek cały dzień spędza w ogródku piwnym zachlewając się lokalnymi dobrociami, wprowadzając w jamochłon czekoladki i zazdroszcząc ludziom cudownych rowerów... Towarzystwo miałam doborowe, więc zważając na warunki powyższe, dopełniając to pysznym gotykiem i urokliwymi kamieniczkami tulącymi się do siebie - miejsce zakrawało na przedsionek raju (wiadomo, Irlandia niczym nie zostanie pobita). Nic, tylko sie chilloutować...  
Ktokolwiek zawita na belgijskie łono, niech koniecznie zakupi Kriek (koniecznie Lindemans!!!) - nie wiem jak to się stało, ale zostałam nawrócona na piwo :P
Niestety moje boskie 3 dni zostały trochę nadpsute przeziębieniem, które dopadło mnie dnia drugiego, telepało mną nawet w pełnym słońcu :( Na szczęście apteki poratowały mnie tabletkami na zasmarkanie i jakoś dotrwałam do czwartku, kiedy to wróciłam do domu i umarłam. 
W ogóle podróż powrotna była koszmarna - nie zmrużyłam oka. A dlaczemuż to? Ponieważ lot miałam o 6:50 - żeby dotrzeć na lotnisko na czas, miałam autobus z Leuven o 3:05, oczywiście tego wieczora było bbq party, a po bbq party prowadziłam rozmowy o życiu, śmierci, Prince of Persia i miałam skopany tyłek w Tekkena - no bo kładzenie się do łózka na godzinę po prostu nie może zadziałać... Dlaczego zatem nie pospałam w autobusie? A dlatego, że Belgia jest krainą rond - przebiła pod tym względem Irlandię - a ja jestem dzieckiem z okropną chorobą lokomocyjną... Do tego kierowca był psychopatą i parę razy skręcając prawie 'skręcił' z nami znaki drogowe... Na lotnisku spać się nie dało, bo było tak późno/wcześnie, że wszystko - łącznie z kontrolą paszportową - było zamknięte na głucho (4:20 rano...) Tak więc ludziska stali i gadali... Ah bosiu, była to chyba najgorsza podróż jaką miałam okazję odbyć - nawet lecąc na Florydę byłam mniej zmęczona.
Long story short, mimo niewygód, zasmarkania i Ryanair'a, było bardzo warto. Belgia nie straszy cenami - w porównaniu do niedobrej Irlandii - jest bardzo przyjemna dla oka (chociaż nie wszędzie), przyjemna dla języka i ogólnie - fantasticzna. Jak uda mi się ogarnąć czasowo/finansowo/wizytowo - to pewnie zacznę planować kolejny wypad :)

P.S. A za 6 dni zaczynam szkołę! :D

czwartek, 9 sierpnia 2012

Byk też modelka

 Wiem, że obiecałam dawno temu wpis o Kilkee w co. Clare. Wpisu nie będzie, bo nie zrobiłam ładnych zdjęć - nie z mojej winy, to pogoda jak zwykle pokrzyżowała mi plany :P Bo jak tu robić przekłamane zdjęcia z niebieskim niebem jak tego nieba jest tylko z 15 dni w całym roku? :P Anyhow, częściowo postanowiłam się wywiązać z zapowiedzi. Otóż wreszcie, po ilu to... 5ciu?6ciu? latach mijania pewnego wolnostojącego zabytku przytulonego do pól otaczających Ennis, postanowiłam weń zajrzeć. Proszę państwa, przedstawiam Wam - Clare Abbey. Tadaaaam!
 Miejsce jest stosunkowo dobrze oznakowane - tzn jak na Irlandię - bo nawet jest mikro znaczek na odpowiednim rondzie, prowadzący do odpowiedniego skrętu/zjazdu. Aczkolwiek Irlandczycy nie byliby sobą, gdyby nie wprowadzili lekkiego twista w te wskazówki. Otóż jedzie człowiek za znakiem i dojeżdża do końca drogi z bramą prowadzącą w chaszcze. Nie jest to jakoś szczególnie zaskakujące - chociaż w sumie powinien nam dać do myślenia znak z napisem "Clare Abbey BURIAL GROUNDS - czego z kolei nie było na pierwszym znaku, więc stwierdziliśmy, że to pewnie coś innego,a że nie chciało nam się łazić po cmentarzu, to olaliśmy.
Jak wiadomo, chodzenie po chaszczach jest fajne. Można się w tej wysokiej trawie utopić, albo zabić perfidnie ukrywającym się korzeniem, lub też popełnić samobójstwo rzucając się w czułe ramiona ostów. Kiedy skończyły nam się chaszcze i przed obliczami stanęła kolejna brama, oczywiście przez nią też przeleźliśmy. Przez, ponieważ ta była dla odmiany zamknięta - no ale to przecież żadna wskazówka, nie? Zleźliśmy prosto na tory. Przez tory zaczęliśmy się wczołgiwać na przestromą drugą stronę, trzymając się korzeni jeżyn i starając się za bardzo nie przyozdobić ubranek kurzem. Udało się. Przeleźliśmy przez kolejny płotek - tym razem druciany (czy już mówiłam, że takie przełażenie nie włączyło nam żadnej lampki zaskakującej???:P) i stanęliśmy na kulturalnie żwirowanej drodze, którą zidentyfikowaliśmy jako drogę właśnie do burial grounds. Oh joy, no nic, ale spacer fajny :)
 Clare Abbey jest dokładnie taka, jak tony innych Abbey porozrzucanych po Irlandii. Tzn ma swój urok, o ile nie widziało się innych przedstawicielek grona - trochę dzikszych, bardziej zapomnianych, a przez to bardziej urokliwych - moim numerem jeden jak na razie jest Church of Ireland w co. Mayo, ale o tym kiedy indziej. Wracając do dzisiejszej bohaterki, wszystko tutaj jest co być powinno. Jest kilka grobów, najmłodszy chyba sprzed 10ciu lat, jest rama po witrażach, są cudowne kamienie, są badyle wyrastające z... no ale nie mogę przeboleć przyciętego trawnika. Tzn, dobrze, że ktoś się tym miejscem zajmuje, ale jakoś ta równa trawka zepsuła mi odbiór całościowy. No bo jak to tak - wydepilowane ruiny?
 Całe zwiedzanie zajęło nam może z 10 minut. Najfajniejszy był wciąż stojący w kupie komin, do którego Johnu zaglądał :P O dziwo, oprócz nas były tam jeszcze 4 osoby - no ale pogoda chwilowo była ładna, miejsce jest naprawdę dobrze oznakowane, no i widoczne z autostrady, więc w sumie nie powinno mnie to zastanawiać XD
Najcudowniejszym elementem wycieczki były byki. Co prawda obraziłam się na nie nieco, bo nie chciały zjeść mojej darowanej trawy - i co z tego, że miały takiej całe pole?! Niemniej jednak były fantastyczne.
 Wielkie, rude i maksymalnie leniwe! Aczkolwiek w swoim lenistwie bardzo fotogieniczne :) Niestety w którymś momencie uznały, że nasze zainteresowanie musi oznaczać czas powrotu do domu i wszystkie, jak jeden mąż, wstały i zaczęły się tłoczyć przy bramie. Dlatego też skruszeni, że denerwujemy aparatami statecze rumaki, podreptaliśmy z powrotem do samochodu. Ta, dobrze myślicie - przez krzaczory, chaszcze i tory :P No bo kto by tam szedł żwirowaną drogą? Nieciekawe toto, dłuższa droga i nie zapewnia żadnej adrenaliny. Poza tym, jako że docelowo zdążaliśmy do chatki, ogołociliśmy martwe drzewo na opał. To tyle jeśli chodzi o sprawozdanie z wycieczki :)

piątek, 3 sierpnia 2012

Blah

Sprawdzając coporanną blogówkę, siłą rzeczy zaglądam na własny blog i w końcu zrobiło mi się łyso, że nic nie wrzucam, więc postanowiłam skrobnąć notatkę o niczym. A dokładniej o literackich przebojach, zastoju robotowym i szaro-burym lecie. Czyli tylko pokątnie o Irlandii - wpis o Kilkee dojrzewa.
Przewrotnie zacznę od końca, czyli od lata. A lato tutaj, to wiosno-jesień. Jak już mówiłam Szmaragdowa wyspa ma tylko dwie pory roku :P Mamy przydziałowe 5 dni słońca i tyle. Chociaż latem pachnie - koszoną trawą, morzem, ciepłą nocą... o ile akurat tych zapachów nie przydusi deszcz, jak dzisiaj. W sumie to nawet nie wiem, czy to lato jest gorsze od innych - rdzenni mieszkańcy mówią, że jest, ale mam wrażenie, że to przemawia ich wrodzony optymizm - bo skoro tegoroczne nie jest gorsze, to jak to świadczy o pozostałych? Z tego powodu moje krótkie wypady 'weekendowe' wcale nie są tak fajne jak mogłyby być - ostatnie dwa spędziłam na poddaszu/w przyczepie, zakopana w kołdrach, czytając co podlezie pod łapy. Przerywając jedynie dla histerycznej walki z pajunkami i innymi creeper-crawlerami oraz czułego przemawiania do myszów buszujących za płótnem trzymającym izolację w kupie.
A cóż to tak namiętnie czytam? Kindle pozwolił mi na powrót do czytania w rodzimym języku, bez obciążania finansowego rodzicielki, która dzielnie słała kniżki - oraz bez doprowadzania Dżonu do szału, że gromadzę coraz to nowe tomiszcza, na które nie mamy miejsca. Dlateego moje tempo czytelnicze niesamowicie wzrosło - w wolne dni praktycznie przerabiam po książce dziennie O.o Z powodu tego tempa sięgam również po pozycje, które do tej pory omijałam szerokim, acz bardziej intuicyjnym łukiem. Po raz kolejny przekonałam się również, że intuicja to mądra bestia. Polskie pisarki fantastyczne, w większości fantastyczne wcale nie są i porażają nieumiejętnym tworzeniem bohaterów (czytaj: nieprzekonujący profil psychologiczny), nudną i ślamazarną fabułą, oraz wtórnością pod wieloma względami. I to takie bezsensowne wrzucanie mięcha 'na siłę',żeby pokazać jak to się jest cool, jak panowie. I nieporadna przemoc, doklejona bez ładu, seksualność naiwniaka. Boże, tylko ręce załamywać. Wiem, że nie powinnam się wypowiadać, jako że sama nic nie wydałam,a i z tworzeniem jest problem - ale COME ON. Dlaczego wydawnictwa dopuszczają takie dzieła do druku? Czy naprawdę nie ma kobiet piszących DOBRZE i trzeba drukować to co jest, żeby zachować złudzenie "poprawności genderowej" na rynku? Żal dupę ściska, drogi panie. Dobrze, że zagramaniczne panie potrafią - nie zawsze,ale o wiele częściej, zachować poziom. Dzięki ci boże (celowo małą literką), za Robin Hobb chociażby, albo panią Le Guin.
Na zakończenie miało być o pracy, więc dwa słowa powiem. Po odejściu Katie, zrobiła się dziura pracownicza, którą niestety przez parę weekendów boleśnie odczuwaliśmy - w piątki i soboty bardzo, ale to bardzo potrzebna jest każda para rąk.Dostaliśmy po jakimś czasie 3 pary. Z czego jedyna użyteczna, już złożyła wymówienie, bo mówi, że u nas pracować się nie da (kobita z 10cio letnim doświadczeniem, również jako manager)... zostały dwie święte krowy. Irlandka Caoimhe ( wym. Kiva), która jest 100% Irlandką,czyli mistrzynią w nie pracowaniu, do tego - przykro przyznać - typową blondynką z dowcipów...A ja w swoich wielu przywarach, głupoty nie trawię i nie potrafię polubić dziewczyny z tego powodu, mimo że jest bardzo sympatyczna. Nie mogę i już. Nigdy tak bardzo nie musiałam pilnować swojego sarkazmu - bo to jak kopanie kociaka. Anyhow, drugim bożyszczem jest 17sto letni Gabriel, zwany przeze mnie Speedy Gonzalesem, który jest u nas dlatego, że oblał egzamin z angielskiego i musi zrobić work experience - a do tego jest synem kumpla szefa. Boże, ten chłopak jest... nie wiem jak go opisać. Jest jak Dom,Który Czyni Szalonym. Porusza się jak żółw na wyścigach, pomocny jest jak ślepa mysz, a do tego ma na wszystko wywalone, bo przecież i tak nikt nic mu nie zrobi... W ostatni weekend doprowadził mnie do stanu w którym poważnie rozważałam walnięcie ściery w kąt i wyjście w cholerę. Nie wiem jak przetrwam dzisiejszy wieczór z Gabim plączącym mi się między nogami - nie dość, że toto nie pomaga,to jeszcze mnoży ilość pracy :/ Jak żyć, panie, jak żyć...

wtorek, 17 lipca 2012

Doczekałam się pociechy

Pociecha pieszczotliwie zwana jest przeze mnie kniżką i sprawia mi tyle radości ile chyba jeszcze żaden gadżet :P Zdecydowanie nie żałuję wydania 400 zeta na kindla :)
Maleństwo poza nieustającym ŁAAAAAUUUŁ zafundowało mi również zachłyśnięcie się panem Mannem dzięki jego "Rockmannowi", który jest tak przefantastyczny, że aż nie wiem co innego mogę o nim powiedzieć. Zaśmiewam się do rozpuku, zadziwiam nieznaną mi rzeczywistością, zachwycam, zaśmiewam i raz jeszcze zarykuję ze śmiechu. Uwielbiam tego człowieka za to, że tak mi poprawił od jakiegoś czasu skopany nastrój :) Poza tym, w stan osłupienia wprowadza mnie to, że nie jest to fikcja literacka. Pan Mann to ma klawe życie :)
Jestem rozleniwiona chwilowym ciepełkiem i kawałkiem niebieskiego nieba wystającego spod szarych puchaczy, więc wpis - znowu - będzie krótki i mało treściwy. Poprzeżywam tylko jeszcze film o 'zombie', którzy podejrzliwie bardzo przypadli mi do gustu, co jest bardzo, bardzo niepokojącym objawem - bo zwykle filmów o ząbi nie trawię.
A film "28 days later" o dziwo przetrawiłam i to z zapartym tchem, siedząc przed ekranem do 3ciej nad ranem, pomimo porannej zmiany dnia następnego. I dalej nie rozumiem dlaczego ten film tak mnie urzekł. Na pewno pomógł fakt,że poza paroma scenami "buuuu!" nie było żadnych latających flaków i nieładnego straszenia. Tzn, straszenie było ale na zupełnie innym poziomie, który bardzo mi odpowiada. Zachwycona byłam opustoszałym Londynem, szczególnie, kiedy wszędzie panowała cisza... Piękna też była polanka i ruiny w trakcie podróży. No i oczywiście Brendan Gleeson :D Którego uwielbiam, bo tak. Wiem, że film jest już starociem i wszyscy go widzieli milion razy - ale ja nie widziałam ;) Trochę (bardzo!!!) raziła mnie sztuczność sceny otwierającej, ale potem - na szczęście - nie było tak źle. Swoją drogą, jednym z moich ulubionych motywów jest łatwe 'zezwierzęcenie' człowieka - ukazanie jak niewiele nam potrzeba do tego, żeby górę wzięły pierwotne odruchy, zachowania... ba,mentalność - to tak a propos nowej ziemi w koszarach wojskowych. Od razu wiedziałam o co chodziło dzielnym wojakom nadającym jakże dramatyczne wezwanie do łączenia się ocalałych przed wirusem.
Wiem, że miało być o Irlandii - a nie jest, bo tak. Gleeson musi wystarczyć za całą irlandzkość w tym wpisie. O Kilkee na razie pisać nie będę, bo ostatnią 3-dniową wycieczkę spędziłam siedząc na strychu - w deszczu. Więc nie ma się o czym rozpisywać.

sobota, 7 lipca 2012

Wkurzonam

I to nie na żarty. To,że moja praca nie jest pracą wymarzoną wiadomo nie od dziś. Są wzloty, są upadki. Czasami jest zabawa, a czasami stres i zgrzytanie zębów. To ostatnie niestety coraz częściej przeważa. Głównie za sprawą dwóch menadżerów - dłubiącego w nosie Irlandczyka i pana Paluszka oraz irytujących stałych klientów (nie wszystkich, jest taka boska ósemka) którzy uważają,że bar należy do nich i oni ustanawiają zasady. Oraz przez dużego szefa, który jest alkoholikiem z rodzaju nieprzyjemnych pod wpływem, a do tego zmienia zdanie i zasady w zależności od nastroju. A nastrój zmienia mu się częściej niż kobiecie w ciąży. 
Jako, że moje kochane koleżanki z pracy, ze szczególnym uwzględnieniem rozszczebiotanej i uroczej Chinki Michelle, ploty,więc całą historię opowiadałam już przynajmniej z 15ście razy, dlatego nie chce mi się smutnego wydarzenia przytaczać po raz kolejny. Grunt, że miałam bardzo wątpliwą przyjemność zamykać bar w pewną środę, które to zamykanie zaowocowało byciem zastraszoną przez siedmiu chłopa i zwyzywaną, ponieważ śmiałam wykonywać swoją pracę. Koleżanka Katie, będąca menadżerką tej nocy, którą dla odmiany lubię i to bardzo, oczywiście była po stornie pracownika i polecenia, które wydała ona - a kiedyś tam odgórnie duży szef. Było bardzo, bardzo nieprzyjemnie. 
Jednak jeszcze bardziej nieprzyjemny jest wynik tej całej historii. Bo po pierwsze, duży szef prawie urwał Katie głowę wrzeszcząc na nią dnia następnego i mówiąc, że powinna stać po stronie nawalonego, wulgarnego STAŁEGO klienta, a nie obrażanego pracownika. Po drugie natomiast duży szef powiedział, że wszystko było winą Katie i wyparł się tego, że kiedykolwiek utworzył problematyczną zasadę. Czym oczywiście zaprzecza sam sobie - i swoim wiecznym narzekaniom, że pracownicy mają za długie godziny etc. 
A teraz gwóźdź programu. Katie została pożegnana w trybie z dnia na dzień. Wczoraj był jej ostatni dzień. Dzisiaj już jej nie będzie. Co prawda nie wywalił jej całkowicie, bo dziewczyna jest córką jego znajomych, ale ją zdegradował i przeniósł do innej restauracji. 
Poziom poczucia niesprawiedliwości i zniechęcenia wzrósł mi do jakichś 200%. I nawet dzisiejsze słońce mnie nie pociesza, bo za kilka godzin wracam do roboty i będę tam siedzieć minimum do 4tej nad ranem, bo w Pheonix Parku jest dzisiaj duuuuuży koncert. A po dużym koncercie będzie dużo ludzi, którzy będą się chcieli nawalić. A niestety B15 jest bardzo blisko tegoż parku :( W formie wisienki wystąpi nawalony duży szef :/
 Żyć nie umierać! Tak, wiem, miało być na blogasku głównie o Irlandii, ale jestem tak rozgoryczona, że musiałam się uzewnętrznić. Bywa.
Na pocieszenie - zdjęcie mojego ulubionego znaku w Kilkee, które nie ma nic wspólnego z tym wpisem. O samym Kilkee postaram się coś napisać w przyszłym tygodniu o ile uda nam się tam pojechać w moje długie wolne. Czyt. o ile nas deszcz nie zmyje :P

wtorek, 3 lipca 2012

Schizofreniczne narty

Tak nazywa nordic walking mój drogi Z., czym głęboko mnie wczoraj rozbawił. A rozmowa odbyła się dlatego, że po raz drugi (oh joy) odkąd kupiłam Dżonu kijki, poszliśmy je wypróbować - tym razem do Feniksowego parku, który skądinąd obchodzi bodajże w tym roku swoje 350cio lecie. Śmiesznie nam się chodziło, bo raz że odpychając się tymi kijkami człowiek chodzi dwa razy szybciej, dwa - że zamiast nóżek, to raczej rączki bolą - a trzy - nigdy nikogo w Irlandii nie widziałam, kto by się tym 'sportem' parał, więc byliśmy zdecydowanie hipsterscy w swoim wysiłku. No ale nic to, twardo będę próbowała Dżonu do tegoż zajęcia zachęcać - może następnym razem uda mi się prędzej niż po pół roku XD No ale nic to, nie narzekajmy - lepiej rzadko niż wcale, nie?
 Jedynym minusem całej eskapady było to, że buty przemoczyliśmy sobie po pierwszych dwóch minutach. Żadną frajdą przecież jest chodzenie po ścieżkach - najfajniej chodzi się po krzaczorach, polach i innych nieprzetartych szlakach (które o dziwo wciąż są tu i ówdzie, chociaż nieco uładzone - w końcu to Phoenix Park). Co prawda takie wędrowanie było niebezpieczne przez krwiożercze i obrzydliwe bezmuszelkowe ślimaki (fuuuuuj!), które nas podstępnie atakowały z każdej trawki, ale jakoś sobie daliśmy radę. No i napatrzyliśmy się na przepiękne wielokolorowe niebo - z tęczą :)
Poza tym, wczoraj w nocy, po raz pierwszy obejrzałam film "The General" i setnie się przy tym ubawiłam. Poziom dublinowatości 100%, aczkolwiek odradzam oglądanie tego w innej wersji językowej niż oryginalna, bo po prostu traci urok. Ilość stolycowych powiedzonek, brzmienie akcentu i w ogóle cały klimat są niepowtarzalne. Największym jednak plusem - moim zdaniem - jest piękne oddanie absurdów dublińskiej rzeczywistości, które zrozumie tylko ten, kto tu mieszka. Absurdalne działanie systemu zasiłkowego, nic nie robiąca policja - mnie osobiście doprowadziło toto do spazmatycznego śmiechu, chociaż tak naprawdę powinnam gorzko zapłakać, bo dla robola jakim jestem to wcale wesołe nie jest. Film gorąco polecam, 2 godziny świetnej zabawy - która jest o tyle genialna, że film jest ekranizacją dziejów Martina Cahill'a o czym musiałam sobie co jakiś czas przypominać. Ten człowiek to dopiero potrafił pokazać władzy co o niej sądzi.
Na zakończenie znowu dam upust swojej zazdrości - bo u nas szaro, zimno i wieje - nie to co w Polszy... Przydało by się trochę więcej słońca, tak ciut, ciut... Z drugiej jednak strony mogę siedzieć na kompie i nie mieć wyrzutów sumienia, że marnuję ładny dzień XD

 
Copyright (c) 2010 W pogoni za rozumem. Design by WPThemes Expert
Themes By Buy My Themes And Cheap Conveyancing.