wtorek, 4 września 2012

Belgijski chillout z zasmarkaniem w tle

Ja to jednak jestem blogową hipokrytką - wkurzam się po cichu, że ludzie nie updejtują regularnie (czyt. codziennie) blogów, a sama swój odkurzam raz na miesiąc (tak, to wersja optymistyczna, bo dzisiaj słonko przebija się przez szarość chmur) :P Nie ładnie, aj nie ładnie! Sumienie mnie dzisiaj kopnęło w rzyć, więc postanowiłam wypocić wpis.
Dziś będzie przewrotnie, bo nie o Zielonej i nawet nie o wyspie ;) W zeszłym tygodniu, dzięki kochanemu Misiatorowi, wywiało mnie do Krainy Czekolady. No, dobrze, wywiewało to mnie tylko na lotnisku jak stałam w kolejce, żeby dostać się na pokład samolotu. Po raz kolejny muszę zadeklarować: JAK JA NIENAWIDZĘ RYANAIR'a!!! Ograniczenia bagażowe są po prostu komiczne - long live Aer Lingus! Ledwo udało mi się spakować w jedną walizkę, na wszystkich koszulkach i torebce (tak, bo torebkę trzeba wcisnąć w bagaż podręczny, tak jak wszelkie aparaty etc.), czteropak Guinness'a dla Miśkowego współlokatora i kubasek w owce (a co, standard musi być) dopchany skarpetami w shamrocki... Trochę nami potrzęsło, pośmierdziało (ktoś miał problemy z żołądkiem D:), a na koniec pani powiedziała, że gratuluje nam kolejnego FLIGtSSSH na czas (nie wiem jak zapisać fonetyczną manierę, która panuje w Dulbinie i niezmiernie mnie irytuje - T na końcu wyrazu nieustannie zmieniane jest w coś pomiędzy s, a sz - czyli mamy kasssz zamiast kat, rajsss zamiast rajt (czyli right i rice stają się jednym...) i tak dalej...)... O czym ja tu? A, no i drzwi się otworzyły i wysiadłam w upał, słonko, lekką bryzę - oraz krainę języka, którego zupełnie nie rozumiem. Dziwne doświadczenie, bo jakoś do tej pory zawsze trafiałam w miejsca w których spokojnie ogarniałam co się dookoła mnie dzieje. Słonko natomiast, podobno jest zjawiskiem prawie tak rzadkim jak słonko Irlandzkie.
W Belgii jak to w Belgii - 99.9% społeczeństwa szprecha po angielskiemu, więc problemów w komunikacji nie było - poza straszną panią w narożnym sklepiku. Brrr, aż do tej pory ciarki mi po plecach przebiegają. Kobity niezbyt urodziwe - no ale wiadomo co mówią o Holandii (Belgia widocznie zalicza się do tej samej grupy) - wiesz, że jesteś w Holandii, kiedy krowy stają się ładniejsze od kobiet he, he. Tak wiem, okropna jestem. Wizytacja wywiała mnie do Leuven, które jest urokliwe i idealnie przystosowane do słonecznych, wakacyjnych dni, kiedy człowiek cały dzień spędza w ogródku piwnym zachlewając się lokalnymi dobrociami, wprowadzając w jamochłon czekoladki i zazdroszcząc ludziom cudownych rowerów... Towarzystwo miałam doborowe, więc zważając na warunki powyższe, dopełniając to pysznym gotykiem i urokliwymi kamieniczkami tulącymi się do siebie - miejsce zakrawało na przedsionek raju (wiadomo, Irlandia niczym nie zostanie pobita). Nic, tylko sie chilloutować...  
Ktokolwiek zawita na belgijskie łono, niech koniecznie zakupi Kriek (koniecznie Lindemans!!!) - nie wiem jak to się stało, ale zostałam nawrócona na piwo :P
Niestety moje boskie 3 dni zostały trochę nadpsute przeziębieniem, które dopadło mnie dnia drugiego, telepało mną nawet w pełnym słońcu :( Na szczęście apteki poratowały mnie tabletkami na zasmarkanie i jakoś dotrwałam do czwartku, kiedy to wróciłam do domu i umarłam. 
W ogóle podróż powrotna była koszmarna - nie zmrużyłam oka. A dlaczemuż to? Ponieważ lot miałam o 6:50 - żeby dotrzeć na lotnisko na czas, miałam autobus z Leuven o 3:05, oczywiście tego wieczora było bbq party, a po bbq party prowadziłam rozmowy o życiu, śmierci, Prince of Persia i miałam skopany tyłek w Tekkena - no bo kładzenie się do łózka na godzinę po prostu nie może zadziałać... Dlaczego zatem nie pospałam w autobusie? A dlatego, że Belgia jest krainą rond - przebiła pod tym względem Irlandię - a ja jestem dzieckiem z okropną chorobą lokomocyjną... Do tego kierowca był psychopatą i parę razy skręcając prawie 'skręcił' z nami znaki drogowe... Na lotnisku spać się nie dało, bo było tak późno/wcześnie, że wszystko - łącznie z kontrolą paszportową - było zamknięte na głucho (4:20 rano...) Tak więc ludziska stali i gadali... Ah bosiu, była to chyba najgorsza podróż jaką miałam okazję odbyć - nawet lecąc na Florydę byłam mniej zmęczona.
Long story short, mimo niewygód, zasmarkania i Ryanair'a, było bardzo warto. Belgia nie straszy cenami - w porównaniu do niedobrej Irlandii - jest bardzo przyjemna dla oka (chociaż nie wszędzie), przyjemna dla języka i ogólnie - fantasticzna. Jak uda mi się ogarnąć czasowo/finansowo/wizytowo - to pewnie zacznę planować kolejny wypad :)

P.S. A za 6 dni zaczynam szkołę! :D

2 komentarze:

Annathea pisze...

Błagam, belgijski zasmarkańcu, wyłącz weryfikację odpowiedzi, bo mnie szlag trafi. Solennie obiecuję, że nie jestem automatem!

A piwa spóbuję, jeśli kiedykolwiek będę miała okazję. Ciesze się, że wyjazd się udał :)

Edzik pisze...

Musiałabym obczaić jak się ją wyłącza :P A pytanie o to, czy jestem automatem zawsze rozbawia mnie do łez ;)

Piwo jest prze-fan-ta-stICZNE! Bardzo mi smutno, że go tu w off-licencach nie widzę... No ale może, jak będę szukać wystarczająco wytrwale, to mi się uda ;P Na razie mam wielgachną butlę w lodówce i czekam aż Dżonu z włojaży wróci, coby pamiątkę dla niego rozpić :)

Ah, jak mi miło, że zaglądasz :*

Prześlij komentarz

 
Copyright (c) 2010 W pogoni za rozumem. Design by WPThemes Expert
Themes By Buy My Themes And Cheap Conveyancing.