wtorek, 11 września 2012

Impreza na całego

Jako, że zaczęłam szkołę, to już się nie szlajam (nie to, żebym wcześniej jakoś szczególnie włóczykijowała),a i w robocie - dzięki bogu - jest mnie mniej, więc nie za bardzo jest o czym pisać. Trochę dziwnie mieć znowu te kilka wolnych wieczorów... nie odnajduję się w tej rozpuszczonej jak dziadowski bicz rzeczywistości :P Jeszcze dziwniej jest przechodzić swoisty powrót do liceum po doświadczeniach uniwersyteckich, ale jestem twarda i jaram się kolorowymi pisakami ;) 
Z powyższych powodów jeszcze natarczywiej niż zwykle sprawdzam swoją blogówkę i podczas jednego z przeglądów podpatrzyłam poczynania Ćmy(http://cma-ksiazkowa.blogspot.ie/), które tak i się spodobały, że postanowiłam wysmarować swoją wersję :D Party tiiiiiimeeeeeeeeee!

THE RULES: you must invite 11 guests, and there must be
1. One character who can cook/likes to cook.
Julie ('Julie i Julia'), bo wzruszyła mnie swoimi podbojami i tragicznym morderstwem homara - dobrze, że udało jej się otrząsnąć z tej traumy. W trosce o psychikę kucharki, owoców morza oraz auszpiku nie przewidziano w menu.
2. One character who has money to fund the party.
Esthle Szulima Amitace ('Inne Pieśni')- klasa, smak i intrygi, a do tego boski wygląd i rozkosznie cięty język. Jak można się obejść bez księżycowej damy?
3. One character who might cause a scene.
Nicola Tesla ('Lód'), który na pewno rozćmietli imprezę, przy okazji przyprawiając uczestników o zawał serca po przedawkowaniu pewnej 'substancji' ;)
4. One character who is funny/amusing.
Sandra ('Przewodnik stada') za pokrewne spaczenie antropololo-kulturolo. Mam wrażenie, że z tą panią miałybyśmy jakiś rozchichotany atak histerii obserwując resztę gości ;)
 5. One character who is super social/popular.
Esthlos Hieronymus Berbelek ('Inne Pieśni')- każdy przy zdrowych zmysłach chce/chciałby obracać się w towarzystwie tak znamienitego strategosa - ja jak najbardziej wpisuję się w normę.
6. One villian.
Siedzę i dumam, i dumam i jeszcze trochę dumam. Ostatnio przerobiłam taki ogrom książek, że aż głowa mała - ale większość z nich straszyła bardzo płytkim zarysem 'tych złych'. Jedyny knujący knuj który przychodzi mi do głowy, skądinąd z winy Ćmy, to Patrycjusz ('Świat Dysku'), który odnalazłby się idealnie w towarzystwie organizatorki imprezy, mam też niejakie podejrzenia, że w pewien sposób mogą być ze sobą spokrewnieni.
7. One couple - doesn't have to be romantic
Iwga Lis i Klaudiusz Starż ('Czas wiedźm') - dawno ich nie widziałam, a należy im się nieco rozrywki i odpoczynku po tym co przeszli.
8. One hero/heroine 
Althea Vestrit ('Żywostatki') za pokazanie facetom do czego zdolne są panienki z dobrego domu, przyniesienie chluby rodowi i rozhasanie statku ;) Za bieganie boso, kolczyk antykoncepcyjny i nie dawanie się nikomu oraz niczemu! Damn, aż zachciało mi się znowu sięgnąć po tę trylogię.
9. One underappreciated character
Bez dwóch zdań, Ihmet Zajdar ('Inne Pieśni') - mój najukochańszy i najbardziej opłakiwany bohater ever. W sensie z tych którym się było zejszło stosunkowo szybko i gwałtownie ;)
10. One character of your own choosing 
Adam Zamoyski ('Perfekcyjna Niedoskonałość'), bo wydaje się być osobą zagubioną w fizyce bardziej ode mnie i może dzięki temu poszerzy moje horyzonty oraz mnie nauczy tego i owego - na przykład kolejnej odmiany gramatycznej ;)

Dalej, moi drodzy, twórzcie swoje listy i dzielcie się, bo szalenie toto ciekawe :)
P.S. Zdjęcie corgich Królowej zamieściłam ze względu na smutne zejście 13-sto letniego Monty'go... Ostały się jeszcze dwa pieski. I smutno :( Fotka ukradziona z Google.

wtorek, 4 września 2012

Belgijski chillout z zasmarkaniem w tle

Ja to jednak jestem blogową hipokrytką - wkurzam się po cichu, że ludzie nie updejtują regularnie (czyt. codziennie) blogów, a sama swój odkurzam raz na miesiąc (tak, to wersja optymistyczna, bo dzisiaj słonko przebija się przez szarość chmur) :P Nie ładnie, aj nie ładnie! Sumienie mnie dzisiaj kopnęło w rzyć, więc postanowiłam wypocić wpis.
Dziś będzie przewrotnie, bo nie o Zielonej i nawet nie o wyspie ;) W zeszłym tygodniu, dzięki kochanemu Misiatorowi, wywiało mnie do Krainy Czekolady. No, dobrze, wywiewało to mnie tylko na lotnisku jak stałam w kolejce, żeby dostać się na pokład samolotu. Po raz kolejny muszę zadeklarować: JAK JA NIENAWIDZĘ RYANAIR'a!!! Ograniczenia bagażowe są po prostu komiczne - long live Aer Lingus! Ledwo udało mi się spakować w jedną walizkę, na wszystkich koszulkach i torebce (tak, bo torebkę trzeba wcisnąć w bagaż podręczny, tak jak wszelkie aparaty etc.), czteropak Guinness'a dla Miśkowego współlokatora i kubasek w owce (a co, standard musi być) dopchany skarpetami w shamrocki... Trochę nami potrzęsło, pośmierdziało (ktoś miał problemy z żołądkiem D:), a na koniec pani powiedziała, że gratuluje nam kolejnego FLIGtSSSH na czas (nie wiem jak zapisać fonetyczną manierę, która panuje w Dulbinie i niezmiernie mnie irytuje - T na końcu wyrazu nieustannie zmieniane jest w coś pomiędzy s, a sz - czyli mamy kasssz zamiast kat, rajsss zamiast rajt (czyli right i rice stają się jednym...) i tak dalej...)... O czym ja tu? A, no i drzwi się otworzyły i wysiadłam w upał, słonko, lekką bryzę - oraz krainę języka, którego zupełnie nie rozumiem. Dziwne doświadczenie, bo jakoś do tej pory zawsze trafiałam w miejsca w których spokojnie ogarniałam co się dookoła mnie dzieje. Słonko natomiast, podobno jest zjawiskiem prawie tak rzadkim jak słonko Irlandzkie.
W Belgii jak to w Belgii - 99.9% społeczeństwa szprecha po angielskiemu, więc problemów w komunikacji nie było - poza straszną panią w narożnym sklepiku. Brrr, aż do tej pory ciarki mi po plecach przebiegają. Kobity niezbyt urodziwe - no ale wiadomo co mówią o Holandii (Belgia widocznie zalicza się do tej samej grupy) - wiesz, że jesteś w Holandii, kiedy krowy stają się ładniejsze od kobiet he, he. Tak wiem, okropna jestem. Wizytacja wywiała mnie do Leuven, które jest urokliwe i idealnie przystosowane do słonecznych, wakacyjnych dni, kiedy człowiek cały dzień spędza w ogródku piwnym zachlewając się lokalnymi dobrociami, wprowadzając w jamochłon czekoladki i zazdroszcząc ludziom cudownych rowerów... Towarzystwo miałam doborowe, więc zważając na warunki powyższe, dopełniając to pysznym gotykiem i urokliwymi kamieniczkami tulącymi się do siebie - miejsce zakrawało na przedsionek raju (wiadomo, Irlandia niczym nie zostanie pobita). Nic, tylko sie chilloutować...  
Ktokolwiek zawita na belgijskie łono, niech koniecznie zakupi Kriek (koniecznie Lindemans!!!) - nie wiem jak to się stało, ale zostałam nawrócona na piwo :P
Niestety moje boskie 3 dni zostały trochę nadpsute przeziębieniem, które dopadło mnie dnia drugiego, telepało mną nawet w pełnym słońcu :( Na szczęście apteki poratowały mnie tabletkami na zasmarkanie i jakoś dotrwałam do czwartku, kiedy to wróciłam do domu i umarłam. 
W ogóle podróż powrotna była koszmarna - nie zmrużyłam oka. A dlaczemuż to? Ponieważ lot miałam o 6:50 - żeby dotrzeć na lotnisko na czas, miałam autobus z Leuven o 3:05, oczywiście tego wieczora było bbq party, a po bbq party prowadziłam rozmowy o życiu, śmierci, Prince of Persia i miałam skopany tyłek w Tekkena - no bo kładzenie się do łózka na godzinę po prostu nie może zadziałać... Dlaczego zatem nie pospałam w autobusie? A dlatego, że Belgia jest krainą rond - przebiła pod tym względem Irlandię - a ja jestem dzieckiem z okropną chorobą lokomocyjną... Do tego kierowca był psychopatą i parę razy skręcając prawie 'skręcił' z nami znaki drogowe... Na lotnisku spać się nie dało, bo było tak późno/wcześnie, że wszystko - łącznie z kontrolą paszportową - było zamknięte na głucho (4:20 rano...) Tak więc ludziska stali i gadali... Ah bosiu, była to chyba najgorsza podróż jaką miałam okazję odbyć - nawet lecąc na Florydę byłam mniej zmęczona.
Long story short, mimo niewygód, zasmarkania i Ryanair'a, było bardzo warto. Belgia nie straszy cenami - w porównaniu do niedobrej Irlandii - jest bardzo przyjemna dla oka (chociaż nie wszędzie), przyjemna dla języka i ogólnie - fantasticzna. Jak uda mi się ogarnąć czasowo/finansowo/wizytowo - to pewnie zacznę planować kolejny wypad :)

P.S. A za 6 dni zaczynam szkołę! :D

czwartek, 9 sierpnia 2012

Byk też modelka

 Wiem, że obiecałam dawno temu wpis o Kilkee w co. Clare. Wpisu nie będzie, bo nie zrobiłam ładnych zdjęć - nie z mojej winy, to pogoda jak zwykle pokrzyżowała mi plany :P Bo jak tu robić przekłamane zdjęcia z niebieskim niebem jak tego nieba jest tylko z 15 dni w całym roku? :P Anyhow, częściowo postanowiłam się wywiązać z zapowiedzi. Otóż wreszcie, po ilu to... 5ciu?6ciu? latach mijania pewnego wolnostojącego zabytku przytulonego do pól otaczających Ennis, postanowiłam weń zajrzeć. Proszę państwa, przedstawiam Wam - Clare Abbey. Tadaaaam!
 Miejsce jest stosunkowo dobrze oznakowane - tzn jak na Irlandię - bo nawet jest mikro znaczek na odpowiednim rondzie, prowadzący do odpowiedniego skrętu/zjazdu. Aczkolwiek Irlandczycy nie byliby sobą, gdyby nie wprowadzili lekkiego twista w te wskazówki. Otóż jedzie człowiek za znakiem i dojeżdża do końca drogi z bramą prowadzącą w chaszcze. Nie jest to jakoś szczególnie zaskakujące - chociaż w sumie powinien nam dać do myślenia znak z napisem "Clare Abbey BURIAL GROUNDS - czego z kolei nie było na pierwszym znaku, więc stwierdziliśmy, że to pewnie coś innego,a że nie chciało nam się łazić po cmentarzu, to olaliśmy.
Jak wiadomo, chodzenie po chaszczach jest fajne. Można się w tej wysokiej trawie utopić, albo zabić perfidnie ukrywającym się korzeniem, lub też popełnić samobójstwo rzucając się w czułe ramiona ostów. Kiedy skończyły nam się chaszcze i przed obliczami stanęła kolejna brama, oczywiście przez nią też przeleźliśmy. Przez, ponieważ ta była dla odmiany zamknięta - no ale to przecież żadna wskazówka, nie? Zleźliśmy prosto na tory. Przez tory zaczęliśmy się wczołgiwać na przestromą drugą stronę, trzymając się korzeni jeżyn i starając się za bardzo nie przyozdobić ubranek kurzem. Udało się. Przeleźliśmy przez kolejny płotek - tym razem druciany (czy już mówiłam, że takie przełażenie nie włączyło nam żadnej lampki zaskakującej???:P) i stanęliśmy na kulturalnie żwirowanej drodze, którą zidentyfikowaliśmy jako drogę właśnie do burial grounds. Oh joy, no nic, ale spacer fajny :)
 Clare Abbey jest dokładnie taka, jak tony innych Abbey porozrzucanych po Irlandii. Tzn ma swój urok, o ile nie widziało się innych przedstawicielek grona - trochę dzikszych, bardziej zapomnianych, a przez to bardziej urokliwych - moim numerem jeden jak na razie jest Church of Ireland w co. Mayo, ale o tym kiedy indziej. Wracając do dzisiejszej bohaterki, wszystko tutaj jest co być powinno. Jest kilka grobów, najmłodszy chyba sprzed 10ciu lat, jest rama po witrażach, są cudowne kamienie, są badyle wyrastające z... no ale nie mogę przeboleć przyciętego trawnika. Tzn, dobrze, że ktoś się tym miejscem zajmuje, ale jakoś ta równa trawka zepsuła mi odbiór całościowy. No bo jak to tak - wydepilowane ruiny?
 Całe zwiedzanie zajęło nam może z 10 minut. Najfajniejszy był wciąż stojący w kupie komin, do którego Johnu zaglądał :P O dziwo, oprócz nas były tam jeszcze 4 osoby - no ale pogoda chwilowo była ładna, miejsce jest naprawdę dobrze oznakowane, no i widoczne z autostrady, więc w sumie nie powinno mnie to zastanawiać XD
Najcudowniejszym elementem wycieczki były byki. Co prawda obraziłam się na nie nieco, bo nie chciały zjeść mojej darowanej trawy - i co z tego, że miały takiej całe pole?! Niemniej jednak były fantastyczne.
 Wielkie, rude i maksymalnie leniwe! Aczkolwiek w swoim lenistwie bardzo fotogieniczne :) Niestety w którymś momencie uznały, że nasze zainteresowanie musi oznaczać czas powrotu do domu i wszystkie, jak jeden mąż, wstały i zaczęły się tłoczyć przy bramie. Dlatego też skruszeni, że denerwujemy aparatami statecze rumaki, podreptaliśmy z powrotem do samochodu. Ta, dobrze myślicie - przez krzaczory, chaszcze i tory :P No bo kto by tam szedł żwirowaną drogą? Nieciekawe toto, dłuższa droga i nie zapewnia żadnej adrenaliny. Poza tym, jako że docelowo zdążaliśmy do chatki, ogołociliśmy martwe drzewo na opał. To tyle jeśli chodzi o sprawozdanie z wycieczki :)

piątek, 3 sierpnia 2012

Blah

Sprawdzając coporanną blogówkę, siłą rzeczy zaglądam na własny blog i w końcu zrobiło mi się łyso, że nic nie wrzucam, więc postanowiłam skrobnąć notatkę o niczym. A dokładniej o literackich przebojach, zastoju robotowym i szaro-burym lecie. Czyli tylko pokątnie o Irlandii - wpis o Kilkee dojrzewa.
Przewrotnie zacznę od końca, czyli od lata. A lato tutaj, to wiosno-jesień. Jak już mówiłam Szmaragdowa wyspa ma tylko dwie pory roku :P Mamy przydziałowe 5 dni słońca i tyle. Chociaż latem pachnie - koszoną trawą, morzem, ciepłą nocą... o ile akurat tych zapachów nie przydusi deszcz, jak dzisiaj. W sumie to nawet nie wiem, czy to lato jest gorsze od innych - rdzenni mieszkańcy mówią, że jest, ale mam wrażenie, że to przemawia ich wrodzony optymizm - bo skoro tegoroczne nie jest gorsze, to jak to świadczy o pozostałych? Z tego powodu moje krótkie wypady 'weekendowe' wcale nie są tak fajne jak mogłyby być - ostatnie dwa spędziłam na poddaszu/w przyczepie, zakopana w kołdrach, czytając co podlezie pod łapy. Przerywając jedynie dla histerycznej walki z pajunkami i innymi creeper-crawlerami oraz czułego przemawiania do myszów buszujących za płótnem trzymającym izolację w kupie.
A cóż to tak namiętnie czytam? Kindle pozwolił mi na powrót do czytania w rodzimym języku, bez obciążania finansowego rodzicielki, która dzielnie słała kniżki - oraz bez doprowadzania Dżonu do szału, że gromadzę coraz to nowe tomiszcza, na które nie mamy miejsca. Dlateego moje tempo czytelnicze niesamowicie wzrosło - w wolne dni praktycznie przerabiam po książce dziennie O.o Z powodu tego tempa sięgam również po pozycje, które do tej pory omijałam szerokim, acz bardziej intuicyjnym łukiem. Po raz kolejny przekonałam się również, że intuicja to mądra bestia. Polskie pisarki fantastyczne, w większości fantastyczne wcale nie są i porażają nieumiejętnym tworzeniem bohaterów (czytaj: nieprzekonujący profil psychologiczny), nudną i ślamazarną fabułą, oraz wtórnością pod wieloma względami. I to takie bezsensowne wrzucanie mięcha 'na siłę',żeby pokazać jak to się jest cool, jak panowie. I nieporadna przemoc, doklejona bez ładu, seksualność naiwniaka. Boże, tylko ręce załamywać. Wiem, że nie powinnam się wypowiadać, jako że sama nic nie wydałam,a i z tworzeniem jest problem - ale COME ON. Dlaczego wydawnictwa dopuszczają takie dzieła do druku? Czy naprawdę nie ma kobiet piszących DOBRZE i trzeba drukować to co jest, żeby zachować złudzenie "poprawności genderowej" na rynku? Żal dupę ściska, drogi panie. Dobrze, że zagramaniczne panie potrafią - nie zawsze,ale o wiele częściej, zachować poziom. Dzięki ci boże (celowo małą literką), za Robin Hobb chociażby, albo panią Le Guin.
Na zakończenie miało być o pracy, więc dwa słowa powiem. Po odejściu Katie, zrobiła się dziura pracownicza, którą niestety przez parę weekendów boleśnie odczuwaliśmy - w piątki i soboty bardzo, ale to bardzo potrzebna jest każda para rąk.Dostaliśmy po jakimś czasie 3 pary. Z czego jedyna użyteczna, już złożyła wymówienie, bo mówi, że u nas pracować się nie da (kobita z 10cio letnim doświadczeniem, również jako manager)... zostały dwie święte krowy. Irlandka Caoimhe ( wym. Kiva), która jest 100% Irlandką,czyli mistrzynią w nie pracowaniu, do tego - przykro przyznać - typową blondynką z dowcipów...A ja w swoich wielu przywarach, głupoty nie trawię i nie potrafię polubić dziewczyny z tego powodu, mimo że jest bardzo sympatyczna. Nie mogę i już. Nigdy tak bardzo nie musiałam pilnować swojego sarkazmu - bo to jak kopanie kociaka. Anyhow, drugim bożyszczem jest 17sto letni Gabriel, zwany przeze mnie Speedy Gonzalesem, który jest u nas dlatego, że oblał egzamin z angielskiego i musi zrobić work experience - a do tego jest synem kumpla szefa. Boże, ten chłopak jest... nie wiem jak go opisać. Jest jak Dom,Który Czyni Szalonym. Porusza się jak żółw na wyścigach, pomocny jest jak ślepa mysz, a do tego ma na wszystko wywalone, bo przecież i tak nikt nic mu nie zrobi... W ostatni weekend doprowadził mnie do stanu w którym poważnie rozważałam walnięcie ściery w kąt i wyjście w cholerę. Nie wiem jak przetrwam dzisiejszy wieczór z Gabim plączącym mi się między nogami - nie dość, że toto nie pomaga,to jeszcze mnoży ilość pracy :/ Jak żyć, panie, jak żyć...

wtorek, 17 lipca 2012

Doczekałam się pociechy

Pociecha pieszczotliwie zwana jest przeze mnie kniżką i sprawia mi tyle radości ile chyba jeszcze żaden gadżet :P Zdecydowanie nie żałuję wydania 400 zeta na kindla :)
Maleństwo poza nieustającym ŁAAAAAUUUŁ zafundowało mi również zachłyśnięcie się panem Mannem dzięki jego "Rockmannowi", który jest tak przefantastyczny, że aż nie wiem co innego mogę o nim powiedzieć. Zaśmiewam się do rozpuku, zadziwiam nieznaną mi rzeczywistością, zachwycam, zaśmiewam i raz jeszcze zarykuję ze śmiechu. Uwielbiam tego człowieka za to, że tak mi poprawił od jakiegoś czasu skopany nastrój :) Poza tym, w stan osłupienia wprowadza mnie to, że nie jest to fikcja literacka. Pan Mann to ma klawe życie :)
Jestem rozleniwiona chwilowym ciepełkiem i kawałkiem niebieskiego nieba wystającego spod szarych puchaczy, więc wpis - znowu - będzie krótki i mało treściwy. Poprzeżywam tylko jeszcze film o 'zombie', którzy podejrzliwie bardzo przypadli mi do gustu, co jest bardzo, bardzo niepokojącym objawem - bo zwykle filmów o ząbi nie trawię.
A film "28 days later" o dziwo przetrawiłam i to z zapartym tchem, siedząc przed ekranem do 3ciej nad ranem, pomimo porannej zmiany dnia następnego. I dalej nie rozumiem dlaczego ten film tak mnie urzekł. Na pewno pomógł fakt,że poza paroma scenami "buuuu!" nie było żadnych latających flaków i nieładnego straszenia. Tzn, straszenie było ale na zupełnie innym poziomie, który bardzo mi odpowiada. Zachwycona byłam opustoszałym Londynem, szczególnie, kiedy wszędzie panowała cisza... Piękna też była polanka i ruiny w trakcie podróży. No i oczywiście Brendan Gleeson :D Którego uwielbiam, bo tak. Wiem, że film jest już starociem i wszyscy go widzieli milion razy - ale ja nie widziałam ;) Trochę (bardzo!!!) raziła mnie sztuczność sceny otwierającej, ale potem - na szczęście - nie było tak źle. Swoją drogą, jednym z moich ulubionych motywów jest łatwe 'zezwierzęcenie' człowieka - ukazanie jak niewiele nam potrzeba do tego, żeby górę wzięły pierwotne odruchy, zachowania... ba,mentalność - to tak a propos nowej ziemi w koszarach wojskowych. Od razu wiedziałam o co chodziło dzielnym wojakom nadającym jakże dramatyczne wezwanie do łączenia się ocalałych przed wirusem.
Wiem, że miało być o Irlandii - a nie jest, bo tak. Gleeson musi wystarczyć za całą irlandzkość w tym wpisie. O Kilkee na razie pisać nie będę, bo ostatnią 3-dniową wycieczkę spędziłam siedząc na strychu - w deszczu. Więc nie ma się o czym rozpisywać.

sobota, 7 lipca 2012

Wkurzonam

I to nie na żarty. To,że moja praca nie jest pracą wymarzoną wiadomo nie od dziś. Są wzloty, są upadki. Czasami jest zabawa, a czasami stres i zgrzytanie zębów. To ostatnie niestety coraz częściej przeważa. Głównie za sprawą dwóch menadżerów - dłubiącego w nosie Irlandczyka i pana Paluszka oraz irytujących stałych klientów (nie wszystkich, jest taka boska ósemka) którzy uważają,że bar należy do nich i oni ustanawiają zasady. Oraz przez dużego szefa, który jest alkoholikiem z rodzaju nieprzyjemnych pod wpływem, a do tego zmienia zdanie i zasady w zależności od nastroju. A nastrój zmienia mu się częściej niż kobiecie w ciąży. 
Jako, że moje kochane koleżanki z pracy, ze szczególnym uwzględnieniem rozszczebiotanej i uroczej Chinki Michelle, ploty,więc całą historię opowiadałam już przynajmniej z 15ście razy, dlatego nie chce mi się smutnego wydarzenia przytaczać po raz kolejny. Grunt, że miałam bardzo wątpliwą przyjemność zamykać bar w pewną środę, które to zamykanie zaowocowało byciem zastraszoną przez siedmiu chłopa i zwyzywaną, ponieważ śmiałam wykonywać swoją pracę. Koleżanka Katie, będąca menadżerką tej nocy, którą dla odmiany lubię i to bardzo, oczywiście była po stornie pracownika i polecenia, które wydała ona - a kiedyś tam odgórnie duży szef. Było bardzo, bardzo nieprzyjemnie. 
Jednak jeszcze bardziej nieprzyjemny jest wynik tej całej historii. Bo po pierwsze, duży szef prawie urwał Katie głowę wrzeszcząc na nią dnia następnego i mówiąc, że powinna stać po stronie nawalonego, wulgarnego STAŁEGO klienta, a nie obrażanego pracownika. Po drugie natomiast duży szef powiedział, że wszystko było winą Katie i wyparł się tego, że kiedykolwiek utworzył problematyczną zasadę. Czym oczywiście zaprzecza sam sobie - i swoim wiecznym narzekaniom, że pracownicy mają za długie godziny etc. 
A teraz gwóźdź programu. Katie została pożegnana w trybie z dnia na dzień. Wczoraj był jej ostatni dzień. Dzisiaj już jej nie będzie. Co prawda nie wywalił jej całkowicie, bo dziewczyna jest córką jego znajomych, ale ją zdegradował i przeniósł do innej restauracji. 
Poziom poczucia niesprawiedliwości i zniechęcenia wzrósł mi do jakichś 200%. I nawet dzisiejsze słońce mnie nie pociesza, bo za kilka godzin wracam do roboty i będę tam siedzieć minimum do 4tej nad ranem, bo w Pheonix Parku jest dzisiaj duuuuuży koncert. A po dużym koncercie będzie dużo ludzi, którzy będą się chcieli nawalić. A niestety B15 jest bardzo blisko tegoż parku :( W formie wisienki wystąpi nawalony duży szef :/
 Żyć nie umierać! Tak, wiem, miało być na blogasku głównie o Irlandii, ale jestem tak rozgoryczona, że musiałam się uzewnętrznić. Bywa.
Na pocieszenie - zdjęcie mojego ulubionego znaku w Kilkee, które nie ma nic wspólnego z tym wpisem. O samym Kilkee postaram się coś napisać w przyszłym tygodniu o ile uda nam się tam pojechać w moje długie wolne. Czyt. o ile nas deszcz nie zmyje :P

wtorek, 3 lipca 2012

Schizofreniczne narty

Tak nazywa nordic walking mój drogi Z., czym głęboko mnie wczoraj rozbawił. A rozmowa odbyła się dlatego, że po raz drugi (oh joy) odkąd kupiłam Dżonu kijki, poszliśmy je wypróbować - tym razem do Feniksowego parku, który skądinąd obchodzi bodajże w tym roku swoje 350cio lecie. Śmiesznie nam się chodziło, bo raz że odpychając się tymi kijkami człowiek chodzi dwa razy szybciej, dwa - że zamiast nóżek, to raczej rączki bolą - a trzy - nigdy nikogo w Irlandii nie widziałam, kto by się tym 'sportem' parał, więc byliśmy zdecydowanie hipsterscy w swoim wysiłku. No ale nic to, twardo będę próbowała Dżonu do tegoż zajęcia zachęcać - może następnym razem uda mi się prędzej niż po pół roku XD No ale nic to, nie narzekajmy - lepiej rzadko niż wcale, nie?
 Jedynym minusem całej eskapady było to, że buty przemoczyliśmy sobie po pierwszych dwóch minutach. Żadną frajdą przecież jest chodzenie po ścieżkach - najfajniej chodzi się po krzaczorach, polach i innych nieprzetartych szlakach (które o dziwo wciąż są tu i ówdzie, chociaż nieco uładzone - w końcu to Phoenix Park). Co prawda takie wędrowanie było niebezpieczne przez krwiożercze i obrzydliwe bezmuszelkowe ślimaki (fuuuuuj!), które nas podstępnie atakowały z każdej trawki, ale jakoś sobie daliśmy radę. No i napatrzyliśmy się na przepiękne wielokolorowe niebo - z tęczą :)
Poza tym, wczoraj w nocy, po raz pierwszy obejrzałam film "The General" i setnie się przy tym ubawiłam. Poziom dublinowatości 100%, aczkolwiek odradzam oglądanie tego w innej wersji językowej niż oryginalna, bo po prostu traci urok. Ilość stolycowych powiedzonek, brzmienie akcentu i w ogóle cały klimat są niepowtarzalne. Największym jednak plusem - moim zdaniem - jest piękne oddanie absurdów dublińskiej rzeczywistości, które zrozumie tylko ten, kto tu mieszka. Absurdalne działanie systemu zasiłkowego, nic nie robiąca policja - mnie osobiście doprowadziło toto do spazmatycznego śmiechu, chociaż tak naprawdę powinnam gorzko zapłakać, bo dla robola jakim jestem to wcale wesołe nie jest. Film gorąco polecam, 2 godziny świetnej zabawy - która jest o tyle genialna, że film jest ekranizacją dziejów Martina Cahill'a o czym musiałam sobie co jakiś czas przypominać. Ten człowiek to dopiero potrafił pokazać władzy co o niej sądzi.
Na zakończenie znowu dam upust swojej zazdrości - bo u nas szaro, zimno i wieje - nie to co w Polszy... Przydało by się trochę więcej słońca, tak ciut, ciut... Z drugiej jednak strony mogę siedzieć na kompie i nie mieć wyrzutów sumienia, że marnuję ładny dzień XD

środa, 27 czerwca 2012

Burzowo

Umieram. Od dwóch dni mamy stan przed-burzowy, ale na nie ma co liczyć na katharsis w postaci burzy, która to w Irlandii nie występuje. Oczywiście, jak Eskimosi, Irlandczycy mają 100 określeń na deszcz (i 100 rodzajów deszczu), ale burz niet. Można sobie taką burzę wyobrazić, co ja robię, jak leje i wieje, a pod domem przejeżdża pociąg robiąc du-dum, du-dum - parę razy już sama siebie w ten sposób nabrałam. Bo jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.
Miałam napisać coś ambitnego, na temat moich dwóch ulubionych irlandzkich komedii, bądź muzyki, ale nie mam weny - bo dzisiaj skończyło mi się wolne i za te 3 godziny muszę się zbierać do pracy, a moje niechcenie jest już legendarne. Oczywiście trochę tłumaczy to fakt, że od kilku tygodni zamiast miłej atmosfery mam w robocie piaskownicę, która jest wynikiem zachłyśnięcia się władzą pewnego filipińskiego osobnika. Osobnik ten z bardzo fajnego kolegi zmienił się w pana Paluszka, czyli pokazywacza co należy zrobić, BO TAK, a do tego knujnego knuja i notorycznego kłamcę. Dlatego też pierwsze co się robi po dotarciu do pracy, to wypytuje resztę kadry o potencjalne ploty z dni kiedy miało się wolne. Sytuacja ta nie jest ani miła, ani przyjemna i tylko potęguje we mnie chęć rzucenia tego wszystkiego w cholerę i szukania nowej pracy, ale: a) Celtic Tiger is dead i cieszę się, że w ogóle mam pracę b) szkoła zaczyna się we wrześniu, a jednak B15 ma to do siebie, że dość dba o uczniaków i idzie im na rękę, więc wolę się nie wychylać.
Z innych wiadomości, którymi mogę się podzielić w ramach zabijania czasu - męczę ten nieszczęsny czwarty tom Koła Czasu i zmęczyć nie mogę, bo znowu trafiłam na dziurę, która kusi mnie odłożeniem książki na X miesięcy. W związku z tym, tęsknie patrzę w kierunku innych pozycji, grzecznie rządkujących się na półkach. I nie wiem, czy łapać się za "Piaskową Górę" pani Bator, antologię Science Fiction, czy może Kunderę o mikroskopijnej czcionce.
Na zakończenie, żeby podsumować taki a nie inny nastrój, wrzucam kilka zdjęć zrobionych wczoraj na spacerze po skałkach w Dalkey. Pięknie mi las pachniał, oj pięknie. Chyba tam wrócę, tym bardziej, że - ZNOWU - pomocna mi będzie kolejka DART która zatrzymuje się w samej mieścinie. Ergo - nie potrzebuję Dżonowego szofera :D
 Oraz w ramach bonusu - irlandzkie owce :D

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Binn Éadair

...czyli nasze zwyczajne, najulubieńsze Howth - chciałam po prostu zaszpanować irlandzkim :) Howth, czyli mekka wszystkich dublińczyków pragnionych zakosztowania odrobiny wakacyjnej atmosfery bez konieczności jechania nie wiadomo gdzie i jak długo (bo wiadomo, że w Irlandii jak jest słońce, to trzeba je łapać natychmiast - inaczej ucieka). Również - mekka wędkarzy, amatorów świeżych owoców morza, spasionych fok (to ja!) oraz wielkich łodzi rybackich (to Dżonu). Poza tym, wieść niesie, że Bono ma w tym uroczym zakątku willę, więc tym bardziej warto się tutaj zakręcić - a nóż widelec się na niego wpadnie, przecież każdy musi kiedyś robić zakupy, nie?Howth powinno być 'must see' każdego turysty, który wpada do Irlandii tylko na weekend.
Dlaczego? Ponieważ moim skromnym zdaniem jest to kwintesencja irlandzkości w niedalekim sąsiedztwie Dublina, który z całej Irlandii jest najmniej irlandzki. Można tutaj dojechać np. wskakując w centrum w kolejkę miejską DART (zajmuje to jakieś 30 minut i można sobie oglądać Dublin z góry, z dołu i po bokach) i wyskakując na uroczej stacji uwiecznionej po lewej, na zdjęciu. Stacja ma ogromny plus - jest na piętrze pubu 'Bloody Stream', więc jeśli musimy długo czekać na kolejny pociąg, to można spokojnie wyskoczyć 'na jednego' ;)
Kolejną fajną rzeczą w Howth jest to, że mamy tu sporo do roboty, szczególnie jeśli uda nam się tutaj trafić w niedzielę,  która jest najbardziej targowym dniem w całym tygodniu. Na przykład otwarte są wtedy dwa targi/jarmarki - sprzedające różne jedzonka z różnych miejsc, warzywa, starocie, książki, biżuterię i inne duperele. Nad wejściem do jednego z placyków targowych pyszni się ten przedstawiciel z gatunku kiczowatych szkaradek (po prawej). I jak tu nie uwielbiać dni targowych? Jeśli jednak nie uda nam się tam dotrzeć w dzień targowy, to nie ma się czym martwić. Zawsze jest betonowy pier (nie mam pojęcia co to jest po polsku, bo na pewno nie molo) do połażenia w tę i nazad. A nawet dwa piery! I zawsze są tu przycumowane łódeczki, mewy statecznie łażą, a foki się foczą z nadzieją, że zostaną jeszcze bardziej roztyte przez turystów rzucających im przysmaki lub rybaków przebierających rybki. Foczące foki są najlepsze na świecie, bo są tak wychilloutowane, że pozostaje jedynie pozazdrościć. Należy jednak pamiętać o tym, że tutaj najczęściej wieje na potęgę, urywając

 głowy, uszy, nosy i inne wystające części ciała, a do tego zamraża całego człowieka na amen - i nie mówię tu o dniach w których szaleje mroźny, irlandzki gale, tylko dniach przeciętnych. Dlatego, moi drodzy - szalik i trzy warstwy to mus! Wtedy można cieszyć się widokami - a widokować można latarnię morską, klify w oddali bądź wysepkę Ireland's Eye na którą można się też przepłynąć, jeśli komuś niestraszne maleńkie łódki i ceny - mnie na razie straszne, bo kiwa i jest mokro, a ja nie umiem pływać i szybko zielenieję. No ale obiecuję sobie, że kiedyś tam popłynę.
Jeśli znudzi nam się łażenie po zwykle zatłoczonych uliczkach, siedzenie w restauracjach, oglądanie łódek, kupowanie różnych różności etc. - fok nie uwzględniam, bo one nigdy się nie nudzą - możemy iść na spacer i zakosztować prawdziwej Irlandii - tym razem w wymiarze naturalnym. Idąc pod górkę, podziwiając przy okazji różne domki (a jest co podziwiać! i zazdrościć, że niektórym się tak dobrze powodzi oraz marzyć, żeby z nami też tak kiedyś było), trafiamy w końcu na kilka słupków, które zakazują wstępu cyklistom i koniarzom i kiedy
 


zrobimy rachunek sumienia i przekroczymy magiczną granicę, trafiamy do krainy wrzosów, traw i klifów. Krainy najcudowniejszej na świecie, nieco zawianej, ale przepięknej. Na tej konkretnej trasie jest kilka szlaków, najkrótszy zajmuje bodajże 45 minut najdłuższy z 2 godziny (ale mogę kłamać, bo dawno sprawdzałam). Wędruje się po brzegu klifu,mogąc co jakiś czas spojrzeć na pięknie spienione morze, błękitne niebo, rozkrzyczane mewy, żółte kwiatki, których nazwy nie pamiętam, ale kwitną stadami i to przez cały rok oraz mnóstwo innych wspaniałych rzeczy, które rosną sobie i mieszkają na klifach. O samych klifach nie wspominając, bo klify zawsze zapierają dech w piersiach. Najcudowniej się na nich siedzi o zachodzie słońca, mogąc nacieszyć się wszędobylską zielenią i pięknem morza. Instrukcja obrazkowa tej jakże trudnej i zajmującej czynności po lewej stronie prezentowana przez mą skromną osobę. Jako bonus - dowód na to, że ziemia jest okrągła - dla niedowiarków ;)
Na takim klifie można siedzieć aż do znudzenia, bo nie wierzga za bardzo. Chętnym do podjęcia wyzwania po raz kolejny polecam odwiedzenie Howth i przekonanie się na własne oczy jak tam urokliwie :)
P.S. A z klifów można złowić np. makrelę.

sobota, 23 czerwca 2012

Wypadek przy pracy

Od dobrych kilkunastu miesięcy (czy jakoś tak), czytam knigi z serii "Koło Czasu", pana Roberta Jordana. Głównie dzięki namowom mojej kochanej Owcy, która je uwielbia. Co prawda jestem dopiero na czwartym tomie, ale ileś tam tysięcy stron już przeczytałam, więc czuję się na siłach, żeby coś na ten temat powiedzieć. Nie będzie to żadna recenzja, bo mam pamięć jak złota rybka i nie będę w stanie powoływać się na sytuacje, bohaterów etc., a raczej zbiór luźnych refleksji.
Pomijając fakt, że Koło Czasu i gra Dragon Age sprawiają mi wiele radości, kiedy odkrywam w nich cechy wspólne, to samo Koło wywołuje we mnie dziwne, momentami skrajne uczucia i reakcje. Zacznijmy od negatywów, bo chyba jest ich jednak mniej.
1. Rand Al'Thor. Seriously, to mdłe cuś jest głównym bohaterem? Seriously?! Albo inaczej - jest głównym bohaterem z nazwy (i pierwszego tomu), bo jak na razie większość akcji toczy się dookoła mniej głównych bohaterów i chwała Jordanowi za to, bo umarła bym z nudów. Mam nadzieję, że za jakiś czas będę odszczekiwać ten wpis (Hieronymus Berbelek nauczył mnie jak mdli bohaterowie potrafią cudownie ewoluować ), ale jak na razie się na to nie zanosi. Rand, Smok Odrodzony, osoba której dotyczą przepowiednie i inne cuda na kiju, jest mdły jak owsianka bez dżemu. Nudny, irracjonalny, infantylny, nudny, męczący, nudny i denerwujący. Czy wspomniałam o tym, że jest nudny? Najbardziej porywał mnie w pierwszym tomie, bo w sumie solidaryzowałam się z jego poczuciem zagubienia w świecie. Ale po tym, jak przepowiednie zaczęły się spełniać, a jego życie zmieniać - podobnie jak zachowanie które stawało się coraz bardziej irracjonalne, ale nie w taki sposób, który przekonałby mnie do tego, że bohater walczy z popadnięciem w szaleństwo - stał się wręcz nie do wytrzymania. w trzecim tomie prawie go nie było i dlatego tak dobrze mi się to czytało. A teraz znowu jest, tym razem w roli uczącego się paniszcza i denerwuje mnie bardziej niż do tej pory. A chyba nie powinien, bo jest postacią dookoła której toczy się cały cykl. Może to ja jestem dziwna i wybredna, ale wydaje mi się że autor poległ, skoro mam tak negatywne uczucia dotyczące głównego bohatera.
2. Główny zły - The Dark One. Równie mdły co główny bohater, wywołujący co najwyżej wzruszenie ramion. Do tego działający na zasadzie zdartej płyty. Za każdym razem, kiedy się pojawia - nie ważne w jakiej sytuacji i z kim rozmawia - mamy do czynienia z tym samym dialogiem, mniej lub bardziej sparafrazowanym, żeby nie było nam zbyt nudno. A ja lubię mieć jakieś silne emocje związane z głównym złym! Lubię knuja nieznosić, bądź mieć evil-crusha. Nie lubię natomiast mieć wywalone na delikwetna. Szczególnie w epickich sagach, do którego to tytułu aspiruje Koło. Bo jak to tak, epickość z mdłym Złym??? I jaka ma być frajda z tego, że został pokonany? Co najwyżej taka, że wreszcie przestał ględzić i wreszcie będzie spokój.
3. Dłużyzny - bardzo rzadko zdarza mi się kartkować fragmenty książek, które czytam. Do tej pory robiłam tak w zasadzie jedynie z niektórymi lekturami ze studiów. A tutaj proszę - nie dość, że zdarza mi się to dość regularnie jak Rand zaczyna mnie irytować, lub jak trafię na kolejny monotonny opis walki, to regularnie dochodzi do tego, że muszę tę książkę odłożyć na bok i sobie od niej odpocząć. Potem jednak do niej wracam, a dlaczego?
Pozytywy (żeby nie było, że jestem skończoną marudą):
1. Świat kobiet. Jestem pod ogromnym wrażeniem jak dobrze idzie Jordanowi tworzenie bohaterek i grzebanie im w łepetynach oraz emocjach. Bo bardzo często tak bywa, że ożywienie płci przeciwnej bywa dość bolesne. A tutaj mamy cały wachlarz różnorodnych pań, a jedna bardziej żywiołowa od drugiej. Co więcej, świat 'tych dobrych' jest niejako zdominowany przez panie - bo tylko Aes Sedai mogą bez obaw parać się magią - a jak wiadomo magia to potęga i nikt im nie podskoczy. Do tego w jednym z największych królestw panuje Królowa - król prawie się nie liczy, męscy potomkowie dziedziczą jedynie zaszczyt bycia prywatną ochroną jaśniepanującej. 
2. Aiel - bo kojarzą mi się z mieszkańcami Diuny, a do Diuny mam ogromny sentyment. Ogromny plus za to, że kobiety w tym społeczeństwie funkcjonują na równi z mężczyznami, pomimo tego, że jednym z głównych aspektów ich kultury jest walka.
3. Kultura - jako całość. Świat jest spójny, bardzo ładnie zróżnicowany pod tym względem. Do moich ulubieńców należą, jak już mówiłam nomadzi Aiel oraz źli i niedobrzy (no, to się nazywa zły!) Seanchan.
4. Wartka akcja - tak, wiem, sama sobie zaprzeczam, ale ostrzegałam już we wstępie, że cykl wywołuje we mnie ambiwalentne odczucia. Wartka akcja zwykle ma miejsce jak pojawia się moja ulubiona trójca pań: Nynaeve, Elayne i Egwene oraz hazardzista Mat. To się nazywa rozrabianie! :)
5. Ok, jestem kobitą stereotypową, i nie boję się przyznać, że lubię romanse, tak więc kolejnym plusem są dla mnie zawirowania emocjonalne :P Wszelkiego rodzaju. Tak, wstydzę się, ale cóż poradzić, jest jak jest.
Dobra, kończę, bo nie ma co pisać epopei. W ogóle to mam wrażenie, że o ile 'Conan' jest skierowany do panów, tak 'Koło' o wiele bardziej przemawia do czytelniczek ;) Wonder why.

Na zakończenie obrazek, bo przecież nie może być bez obrazka! Wszyscy mniej lub bardziej istotni bohaterowie serii :) Rand to ten bez koszulki.

czwartek, 21 czerwca 2012

Na złość mamie

Mamu moja zawsze powtarza, że nie ładnie się chwalić - ale czasami potrzeba pochwalenia się jest większa od wpojonej karności. Dlatego dziś mam dzień na chwalenie się :) W końcu to mój blog - czyli moja piaskownica. Niah, niah, niah >D
A chwalę się tym oto cudem:
Prawda, że cudowne cudo? Owce uwielbiamy, owce z shamrockami (irlandzkimi, czylistnymi koniczynkami) uwielbiamy jeszcze bardziej - a już CZARNE owce z shamrockami, to w ogóle orgazm w trampkach. Do tego jest to chyba pierwszy kub mobilny, który nie nagrzewa mi się do czerwoności (tak, wiem, felerne jakieś były te poprzednie termiczki) i nie ulewa się jak niemowlęciu. Alleluja! Zakup został popełniony pod pretekstem powolnego szykowania się do szkoły. Bo przecież będę uprawiać od września zombizm stosowany, rano latając do szkoły, a wieczorami pracując - czarna owca z czarnym trunkiem będzie musiała robić za zestaw reanimacyjny.
Z wieści mniej lub bardziej interesujących - aczkolwiek przedramatycznych - wczoraj w nocy udało mi się zaliczyć rowerowego flaczka. Wracałam z roboty kiele tej pierwszej w nocy, i na zakręcie oraz ostatniej górce (tuż przy domu - chociaż tyle dobrego) przez wrzaski Trenta Reznora zaczęło przebijać się jakieś takie metaliczne charkotanie. Charczenie było mężnie wspomagane oporem pedałów i przedśmiertnym dygotaniem mojego mustanga. No i flak. Flak totalny. Co było tragedią o tyle wielką, że moja osobista złota rączka obecnie się chatkuje na drugim końcu wyspy, więc nie było komu naprawiać. Na szczęście rano udało mi się zlokalizować lokalny (he he, you see what I did there) sklep rowerowo-naprawczy (dzielący szlachetną nazwę z nazwiskiem mego lubego) i zawodowy wskrzeszacz rowerów wymienił dętkę za mizerną dychę,czym wprawił mnie w szampański nastrój - który jak można było zauważyć, zaowocował niewielkimi zakupami. 
Dlatego teraz oddam się rozpuście w postaci pochłaniania truskawkowego ciasta z McCafe, które też, paradoksalnie, serwuje najlepszą kawę sieciówkową w Irlandii (why, Costa, why?!). Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal - a dupa rośnie :D

wtorek, 19 czerwca 2012

Epidemia i macanie ptaka

Zdjęć nie ma. To znaczy są, ale takie sobie - bo było szaro,zimno i padało. Tak, wiem, Szkocja to część wysp, czyli czego się mogłam spodziewać... Hyh. Parę zdjęć powstało, ale bez większego przekonania. Najlepsze z nich jest to:
 Dwóch panów Szkotów na przerwie ;) Szkocja sama w sobie jest dokładnie taka, jaką zapamiętałam ją z poprzedniej wizyty (czyli 2 lata temu). Zachwyca zielonością, owcyma i przepiękną architekturą (ah, te kościoły!!! Ah, te domki!!!). Stety, niestety, architektura ta rozkochana jest w szarym kamieniu, który przy takiej a nie innej pogodzie niestety wzmacnia jeszcze uczucie przygnębienia. Brakuje im kolorowych drzwi i chatek, jak w Irlandii ;)
Edynburg miał mnie zachwycić i rozkochać na amen. Jednak coś mu po drodze nie wyszło. Może to kwestia pogody, albo zmęczenia materiału (przed wyjazdem musiałam siedzieć w pracy do 2giej w nocy, co nie sprzyja porannemu wstawaniu)... albo tego, że całe centrum było rozkopane i nie dało się nigdzie dojechać według mapy. Nie muszę chyba tłumaczyć jak bardzo było to irytujące, kiedy nie zna się miasta?
Moje niezadowolenie było systematycznie podjudzane niewielkimi wydarzeniami jak np. okropna obsługa i mega długi czas oczekiwania na jedzenie w jednej z restauracji w centrum, kosmiczne ceny wejściówek do zamku (16 funtów? Seriously?!), a do tego martwota starówki w godzinach nocnych - wszystko rozumiem, ale żeby nie chcieć nabić sobie kas papierkami turystów? Dzięki bogom za lokalny bar, który uraczył mnie przepysznym cydrem truskawkowym i uratował honor miasta entuzjastycznym graniem na żywo spontanicznych amatorów. Tłumaczymy sobie tę dziwną 'ciszę' w centrum tym, że nasza wizyta zbiegła się w czasie z wybuchem jakiejś epidemii grypowej. U nas objawów tejże jakoś nie widać, ale podobno zarażonych było 90 kilka i ze dwa, czy trzy zgony, więc zawodowi panikarze mieli prawo pochować się w bunkrach i pozamykać interesy.
 Samo szkockie wesele, które było powodem (pretekstem) całej eskapady, było przednie. Co prawda nie byliśmy na samej ceremonii (która przewidywała tylko najbliższą rodzinę), ale przemowy ojca panny młodej, wodzireja i świadka wprawiły wszystkich w stan niekontrolowanej chichrawy. Tylu hermetycznych żartów wypowiedzianych szkockim akcentem (wzmocnionym przez wsiowe pochodzenie :P) to ja w życiu nie słyszałam. Tylko pogratulować inwencji twórczej panom przemawiaczom. Oczywiście dla mnie największym widowiskiem były przepiękne kilty ślubne/imprezowe, którymi pyszniło się jakieś 80% gości. Niestety, w dalszym ciągu nie wiem, czy to prawda o tym, że pod rzeczonymi kiltami nic się nie nosi...
Wspaniałą wisienką na torcie było szkockie ceilidh (nie wiem, czy po szkocku brzmi to inaczej niż po irlandzku, zapewne tak, ale wciąż jestem w tej kwestii ignorantką) - moje pierwsze ceilidh w życiu! :D 
Po weselu, w drodze z Mintlaw z powrotem do Edynburgu, postanowiliśmy zatrzymać się w lesie niedaleko Aberdeen, gdzie znajduje się grób brata mojego mężczyzny. Klucząc wsiowymi drogami, trafiliśmy na biednego ledwo podrosłego ptaka, który próbował przeleźć przez murek. Akcja ratunkowa była zaiście dramatyczna, bo mimo niewielkiego ruchu, jakieś samochody jednak tam jeżdżą, więc trzeba było do zwierza dotrzeć zanim zostanie rozjechany na amen. Mimo nerwowego biegania po poboczu i machania skrzydłami (bez większych efektów), udało nam się delikwenta złapać. Nieźle się namęczyłam wspinając po śliskim murku obrośniętym mchem trzymając - wtedy już zrelaksowanego - czarnowrona/wronę. No ale udało się, ptaszor został pozostawiony w bezpiecznym miejscu i wydawał się tym faktem zadowolony, od razu zajmując się kopaniem w poszukiwaniu tłustych robali.
I tym radosnym akcentem, pozwolę sobie zakończyć ten krótki update :)

sobota, 2 czerwca 2012

Uwarunkowanie horoskopowe

Damn, zaczynam wierzyć w horoskop, jak pogańskich bogów głębokich szaf kocham XD Serio, serio - tłumaczy to wiele rzeczy, między innymi ten blog, który już z 4 razy zmieniał swój charakter i dalej nie jest sprecyzowany (literacko,irlandzko,o niczym???). No ale wiadomo przecież, że bliźnięta ("są często wszechstronnie uzdolnione i mają kłopot z wyborem zawodu. Bywa, że zmieniają go nawet kilka razy w życiu. Nie czują się jednak przy tym nieszczęśliwi, gdyż w ich naturze leżą ciągłe zmiany i chęć poznawania nowych obszarów wiedzy.") łapią 100 srok za ogon i niczego nie kończą, a jak kończą to jest święto narodowe :D Nieco przerażające natomiast jest to, że z urzędu mam przydziałowe niezrównoważenie emocjonalne i nie możność skupienia się na jednej rzeczy. Strach się bać normalnie!
Dobra, tyle tytułem wstępu i gadania o niczym, a teraz czas przejść do braku konkretów. Niedługo czeka mnie wymarzona wyprawa do Szkocji - tym razem z uwzględnieniem wyczekiwanego Edynburgu. Mam silne postanowienie, że porobię miliard zdjęć i uda mi się udokumentować całą eskapadę na tymże blogu - jednak znam siebie zbyt dobrze, żeby mieć pewność, że po drodze nie opuści mnie zapał he he. Tak mi przykro, że mój blog nie jest taki fajny jak "Na wsi w Japonii", który uwielbiam i codziennie sprawdzam, czy coś na nim przybyło;)
A propos blogów, od jakiegoś czasu wyhodowałam sobie zwyczaj czytania blogowej 'prasówki' przy mojej porannej kawie. Niestety prasówka ma poważny mankament, bo brakuje mi wciągającego bloga, który będzie updejtowany codziennie, albo przynajmniej raz na te 2-3 dni. Jakieś sugestie? ;)
Z raportów literackich, zakochałam się w Joanne Harris po przeczytaniu "Jigs&Reels", oraz wróciła mi faza na Koło Czasu. Może następnym razem rozwinę temat o ile w ogóle będzie zainteresowanie.

poniedziałek, 26 marca 2012

Guilty pleasures

Mój brak systematyczności jak zwykle ma się dobrze, dziękuję. Tym lepiej, jeśli chodzi o zapuszczanie bloga, pomógł jej brak aktywności literackiej. Aktywności jakiejkolwiek zresztą. Bo praca, bo proza życia, bo sto tysięcy innych rzeczy. Ja dobra jestem w znajdowaniu usprawiedliwień nie-pisania/nie-kreatywności ;)

Niby blog miał być bardziej o Irlandii niż o czymkolwiek innym, ale jakoś tak... Się zobaczy. Za oknem rzecz niespotykana, słońce świeci, niebo niebieskowuje i chmurków brak. Ptaki drą ryje, jak to się mówi, non stop, co bardzo mi odpowiada. Żonkile już przekwitają, o krokusach dawno zapomniano, jabłonie, wiśnie i inne kwitnące już opadają i drzewa powolutku zielenieją - i jak tu nie kochać wyspy Dwóch Pór Roku? Rok podzielony na Wiosnę i Jesień bardzo mi odpowiada - może i jestem dziwna, ale nie przepadam ani za Zimą ani za Latem. A takie umiarkowane, rozpachnione moimi ulubionymi woniami sezony, baaaaaaaaaaaaaaaaaaaaardzo mi odpowiadają :) Nie lubię się ani przegrzewać, ani marznąć.

A jako, że wiosnę kocham najbardziej na świecie, to też robię głównie to co lubię... czyli czytam (na trawce!). Nie mam siły, z wielu przyczyn, sięgać po ambitne tytuły (Umberto Eco leży smutnie pod stertą "shite magazines" jak to je mój Dżokej nazywa), a o te nie grzeszące ambitnością nie trudno w osiedlowej bibliotece. Przerobiłam po latach podchodów Bridget Jones, Julie i Julia iiiiii.... mimo chęci podążania w tym kierunku, stanęłam przed metaforyczną ścianą, bo nie znam się na literaturze babskiej i nie wiem po co sięgać, żeby było z jajem i po babsku (nie, Chmielewskiej nie lubię - nie, nie wiem dlaczego).

Dlatego też postanowiłam zrobić big come out i przyznać się do moich dwóch (tasiemcowych) tytułowych guilty pleasures. He he. Pierwszą z nich jest seria o Anicie Blake (ciemnowłosa pani na obrazku obok, autorstwa mojej kochanej Leaf of Steel, którą można oglądać na deviantarcie) popełniona przez Laurell K. Hamilton. Jak to z tasiemcami bywa - saga ma wiele tomów, które się mnożą :P Chyba powstało już z 17. Z założenia ma to chyba być jakiś erotyzujący horror, ja jak zwykle muszę coś namącić i odbieram to raczej jako dobrą komedię akcji (teksty Anity rozbrajają, przynajmniej po angielsku) z tendencją do zmiejszania ilości fabuły w książce na rzecz scen łóżkowych,które to z tomu na tom stają się coraz bardziej z kategorii Anita-i-wszyscy-bohaterowie-jacy-się-przewijają XD Chyba tylko płatny zabójca Edward się uchował :P Niestety ze względu na tę tendencję, mimo mojej wielkiej sympatii dla głównej bohaterki, która potrafi rozmawiać ze zmarłymi (w końcu nekromantka, nie?), a do tego kopie tyłki wszystkim i wszystkiemu, odstawiłam książkę po chyba 6 tomie. Bo jak nie trudno się domyślić, największą frajdę sprawiało mi śledzenie wampirzej polityki i rozwiązywania spraw morderstw, ew. walczenie o życie malutkiej (w sensie niewielkiej wzrostem) heroiny. Niekoniecznie natomiast bawi mnie wrzucanie jej w kolejne zawirowania erotyczne. Bo ani toto ciekawe, ani toto logiczne, ani toto spójne. No ale może pani Hamilton czegoś brakuje i sobie odbija, kto ją tam wie. Hail jej za (częściowe, bo zawsze mam w sobie jakieś takie wewnętrzne '...meeeeeeh') odbudowanie wizerunku wampirów w moich oczach. Wampiry jako zwierzęta biznesu, to fajne wampiry :)

Drugą, bardziej współczesną lekturą, jest seria True Blood pani Charlaine Harris. W tym wypadku zrobiłam jeden błąd, bo najpierw obejrzałam serial - który wymiata i tak naprawdę nie ma zbyt wiele wspólnego z książkami - a potem z ciekawości sięgnęłam po książki i nie mogłam sobie sama wyobrażać bohaterów, bo od razu mieli mordki z serii HBO. No ale nic to, niezrażona czytam. Co prawda nie po kolei, bo biblioteka z jakiejś przyczyny ma co drugi tom, ale w sumie przerobiłam ich już 8. Tendencja w sumie taka jak u pani Hamilton - czyli wszystko co nadnaturalne w znanym nam świcie, wampiry-biznesmani, wilkołaki, fae i inne urodziwości. Mru. Sookie Stackhouse co prawda nie kopie tyłków profesjonalnie, jak Anita, ale też daje radę i na swój sposób jest urocza (poza tym solidaryzuję z nią zawodowo :P). Szkoda tylko, że powoli widzę ten sam schemat - coraz więcej miejsca zajmują wątki romantyczne i spanie z coraz większą ilością bohaterów - aczkolwiek na razie to tylko liczba 3 w 8 tomach, a nie x w 6 :P He he. 

Anyhow, nie chcę wchodzić w szczegóły, bo jak komuś się nudzi, to może sam zajrzy w jedną czy dwie książki, więc fabuły zdradzać nie będę, bo to największy fun tych serii, które są super na odstresowanie się. Nachodzi mnie tylko jedna refleksja - czy wszystkie autorki urban-fantasy mają takie parcie na romanse, czy to wymóg rynku, czy ja po prostu tak trafiam? Bo skłaniam się, niestety, ku teorii, że baby nie potrafią pisać... (W sensie potrafią, ale potem na własne życzenie to psują). Czy to jakaś nieuleczalna potrzeba romantyzmu/erotyzmu?
 Bo jeśli tak, to boję się, że i mnie to czeka :P Romantyzm/erotyzm dobry jest, ale w umiarze i jak nie wygryza przy okazji fabuły/akcji z tomiszcza!
  
Rzekłam :D
 
Copyright (c) 2010 W pogoni za rozumem. Design by WPThemes Expert
Themes By Buy My Themes And Cheap Conveyancing.