wtorek, 17 lipca 2012

Doczekałam się pociechy

Pociecha pieszczotliwie zwana jest przeze mnie kniżką i sprawia mi tyle radości ile chyba jeszcze żaden gadżet :P Zdecydowanie nie żałuję wydania 400 zeta na kindla :)
Maleństwo poza nieustającym ŁAAAAAUUUŁ zafundowało mi również zachłyśnięcie się panem Mannem dzięki jego "Rockmannowi", który jest tak przefantastyczny, że aż nie wiem co innego mogę o nim powiedzieć. Zaśmiewam się do rozpuku, zadziwiam nieznaną mi rzeczywistością, zachwycam, zaśmiewam i raz jeszcze zarykuję ze śmiechu. Uwielbiam tego człowieka za to, że tak mi poprawił od jakiegoś czasu skopany nastrój :) Poza tym, w stan osłupienia wprowadza mnie to, że nie jest to fikcja literacka. Pan Mann to ma klawe życie :)
Jestem rozleniwiona chwilowym ciepełkiem i kawałkiem niebieskiego nieba wystającego spod szarych puchaczy, więc wpis - znowu - będzie krótki i mało treściwy. Poprzeżywam tylko jeszcze film o 'zombie', którzy podejrzliwie bardzo przypadli mi do gustu, co jest bardzo, bardzo niepokojącym objawem - bo zwykle filmów o ząbi nie trawię.
A film "28 days later" o dziwo przetrawiłam i to z zapartym tchem, siedząc przed ekranem do 3ciej nad ranem, pomimo porannej zmiany dnia następnego. I dalej nie rozumiem dlaczego ten film tak mnie urzekł. Na pewno pomógł fakt,że poza paroma scenami "buuuu!" nie było żadnych latających flaków i nieładnego straszenia. Tzn, straszenie było ale na zupełnie innym poziomie, który bardzo mi odpowiada. Zachwycona byłam opustoszałym Londynem, szczególnie, kiedy wszędzie panowała cisza... Piękna też była polanka i ruiny w trakcie podróży. No i oczywiście Brendan Gleeson :D Którego uwielbiam, bo tak. Wiem, że film jest już starociem i wszyscy go widzieli milion razy - ale ja nie widziałam ;) Trochę (bardzo!!!) raziła mnie sztuczność sceny otwierającej, ale potem - na szczęście - nie było tak źle. Swoją drogą, jednym z moich ulubionych motywów jest łatwe 'zezwierzęcenie' człowieka - ukazanie jak niewiele nam potrzeba do tego, żeby górę wzięły pierwotne odruchy, zachowania... ba,mentalność - to tak a propos nowej ziemi w koszarach wojskowych. Od razu wiedziałam o co chodziło dzielnym wojakom nadającym jakże dramatyczne wezwanie do łączenia się ocalałych przed wirusem.
Wiem, że miało być o Irlandii - a nie jest, bo tak. Gleeson musi wystarczyć za całą irlandzkość w tym wpisie. O Kilkee na razie pisać nie będę, bo ostatnią 3-dniową wycieczkę spędziłam siedząc na strychu - w deszczu. Więc nie ma się o czym rozpisywać.

sobota, 7 lipca 2012

Wkurzonam

I to nie na żarty. To,że moja praca nie jest pracą wymarzoną wiadomo nie od dziś. Są wzloty, są upadki. Czasami jest zabawa, a czasami stres i zgrzytanie zębów. To ostatnie niestety coraz częściej przeważa. Głównie za sprawą dwóch menadżerów - dłubiącego w nosie Irlandczyka i pana Paluszka oraz irytujących stałych klientów (nie wszystkich, jest taka boska ósemka) którzy uważają,że bar należy do nich i oni ustanawiają zasady. Oraz przez dużego szefa, który jest alkoholikiem z rodzaju nieprzyjemnych pod wpływem, a do tego zmienia zdanie i zasady w zależności od nastroju. A nastrój zmienia mu się częściej niż kobiecie w ciąży. 
Jako, że moje kochane koleżanki z pracy, ze szczególnym uwzględnieniem rozszczebiotanej i uroczej Chinki Michelle, ploty,więc całą historię opowiadałam już przynajmniej z 15ście razy, dlatego nie chce mi się smutnego wydarzenia przytaczać po raz kolejny. Grunt, że miałam bardzo wątpliwą przyjemność zamykać bar w pewną środę, które to zamykanie zaowocowało byciem zastraszoną przez siedmiu chłopa i zwyzywaną, ponieważ śmiałam wykonywać swoją pracę. Koleżanka Katie, będąca menadżerką tej nocy, którą dla odmiany lubię i to bardzo, oczywiście była po stornie pracownika i polecenia, które wydała ona - a kiedyś tam odgórnie duży szef. Było bardzo, bardzo nieprzyjemnie. 
Jednak jeszcze bardziej nieprzyjemny jest wynik tej całej historii. Bo po pierwsze, duży szef prawie urwał Katie głowę wrzeszcząc na nią dnia następnego i mówiąc, że powinna stać po stronie nawalonego, wulgarnego STAŁEGO klienta, a nie obrażanego pracownika. Po drugie natomiast duży szef powiedział, że wszystko było winą Katie i wyparł się tego, że kiedykolwiek utworzył problematyczną zasadę. Czym oczywiście zaprzecza sam sobie - i swoim wiecznym narzekaniom, że pracownicy mają za długie godziny etc. 
A teraz gwóźdź programu. Katie została pożegnana w trybie z dnia na dzień. Wczoraj był jej ostatni dzień. Dzisiaj już jej nie będzie. Co prawda nie wywalił jej całkowicie, bo dziewczyna jest córką jego znajomych, ale ją zdegradował i przeniósł do innej restauracji. 
Poziom poczucia niesprawiedliwości i zniechęcenia wzrósł mi do jakichś 200%. I nawet dzisiejsze słońce mnie nie pociesza, bo za kilka godzin wracam do roboty i będę tam siedzieć minimum do 4tej nad ranem, bo w Pheonix Parku jest dzisiaj duuuuuży koncert. A po dużym koncercie będzie dużo ludzi, którzy będą się chcieli nawalić. A niestety B15 jest bardzo blisko tegoż parku :( W formie wisienki wystąpi nawalony duży szef :/
 Żyć nie umierać! Tak, wiem, miało być na blogasku głównie o Irlandii, ale jestem tak rozgoryczona, że musiałam się uzewnętrznić. Bywa.
Na pocieszenie - zdjęcie mojego ulubionego znaku w Kilkee, które nie ma nic wspólnego z tym wpisem. O samym Kilkee postaram się coś napisać w przyszłym tygodniu o ile uda nam się tam pojechać w moje długie wolne. Czyt. o ile nas deszcz nie zmyje :P

wtorek, 3 lipca 2012

Schizofreniczne narty

Tak nazywa nordic walking mój drogi Z., czym głęboko mnie wczoraj rozbawił. A rozmowa odbyła się dlatego, że po raz drugi (oh joy) odkąd kupiłam Dżonu kijki, poszliśmy je wypróbować - tym razem do Feniksowego parku, który skądinąd obchodzi bodajże w tym roku swoje 350cio lecie. Śmiesznie nam się chodziło, bo raz że odpychając się tymi kijkami człowiek chodzi dwa razy szybciej, dwa - że zamiast nóżek, to raczej rączki bolą - a trzy - nigdy nikogo w Irlandii nie widziałam, kto by się tym 'sportem' parał, więc byliśmy zdecydowanie hipsterscy w swoim wysiłku. No ale nic to, twardo będę próbowała Dżonu do tegoż zajęcia zachęcać - może następnym razem uda mi się prędzej niż po pół roku XD No ale nic to, nie narzekajmy - lepiej rzadko niż wcale, nie?
 Jedynym minusem całej eskapady było to, że buty przemoczyliśmy sobie po pierwszych dwóch minutach. Żadną frajdą przecież jest chodzenie po ścieżkach - najfajniej chodzi się po krzaczorach, polach i innych nieprzetartych szlakach (które o dziwo wciąż są tu i ówdzie, chociaż nieco uładzone - w końcu to Phoenix Park). Co prawda takie wędrowanie było niebezpieczne przez krwiożercze i obrzydliwe bezmuszelkowe ślimaki (fuuuuuj!), które nas podstępnie atakowały z każdej trawki, ale jakoś sobie daliśmy radę. No i napatrzyliśmy się na przepiękne wielokolorowe niebo - z tęczą :)
Poza tym, wczoraj w nocy, po raz pierwszy obejrzałam film "The General" i setnie się przy tym ubawiłam. Poziom dublinowatości 100%, aczkolwiek odradzam oglądanie tego w innej wersji językowej niż oryginalna, bo po prostu traci urok. Ilość stolycowych powiedzonek, brzmienie akcentu i w ogóle cały klimat są niepowtarzalne. Największym jednak plusem - moim zdaniem - jest piękne oddanie absurdów dublińskiej rzeczywistości, które zrozumie tylko ten, kto tu mieszka. Absurdalne działanie systemu zasiłkowego, nic nie robiąca policja - mnie osobiście doprowadziło toto do spazmatycznego śmiechu, chociaż tak naprawdę powinnam gorzko zapłakać, bo dla robola jakim jestem to wcale wesołe nie jest. Film gorąco polecam, 2 godziny świetnej zabawy - która jest o tyle genialna, że film jest ekranizacją dziejów Martina Cahill'a o czym musiałam sobie co jakiś czas przypominać. Ten człowiek to dopiero potrafił pokazać władzy co o niej sądzi.
Na zakończenie znowu dam upust swojej zazdrości - bo u nas szaro, zimno i wieje - nie to co w Polszy... Przydało by się trochę więcej słońca, tak ciut, ciut... Z drugiej jednak strony mogę siedzieć na kompie i nie mieć wyrzutów sumienia, że marnuję ładny dzień XD

 
Copyright (c) 2010 W pogoni za rozumem. Design by WPThemes Expert
Themes By Buy My Themes And Cheap Conveyancing.