Wiem, że obiecałam dawno temu wpis o Kilkee w co. Clare. Wpisu nie będzie, bo nie zrobiłam ładnych zdjęć - nie z mojej winy, to pogoda jak zwykle pokrzyżowała mi plany :P Bo jak tu robić przekłamane zdjęcia z niebieskim niebem jak tego nieba jest tylko z 15 dni w całym roku? :P Anyhow, częściowo postanowiłam się wywiązać z zapowiedzi. Otóż wreszcie, po ilu to... 5ciu?6ciu? latach mijania pewnego wolnostojącego zabytku przytulonego do pól otaczających Ennis, postanowiłam weń zajrzeć. Proszę państwa, przedstawiam Wam - Clare Abbey. Tadaaaam!
Miejsce jest stosunkowo dobrze oznakowane - tzn jak na Irlandię - bo nawet jest mikro znaczek na odpowiednim rondzie, prowadzący do odpowiedniego skrętu/zjazdu. Aczkolwiek Irlandczycy nie byliby sobą, gdyby nie wprowadzili lekkiego twista w te wskazówki. Otóż jedzie człowiek za znakiem i dojeżdża do końca drogi z bramą prowadzącą w chaszcze. Nie jest to jakoś szczególnie zaskakujące - chociaż w sumie powinien nam dać do myślenia znak z napisem "Clare Abbey BURIAL GROUNDS - czego z kolei nie było na pierwszym znaku, więc stwierdziliśmy, że to pewnie coś innego,a że nie chciało nam się łazić po cmentarzu, to olaliśmy.
Jak wiadomo, chodzenie po chaszczach jest fajne. Można się w tej wysokiej trawie utopić, albo zabić perfidnie ukrywającym się korzeniem, lub też popełnić samobójstwo rzucając się w czułe ramiona ostów. Kiedy skończyły nam się chaszcze i przed obliczami stanęła kolejna brama, oczywiście przez nią też przeleźliśmy. Przez, ponieważ ta była dla odmiany zamknięta - no ale to przecież żadna wskazówka, nie? Zleźliśmy prosto na tory. Przez tory zaczęliśmy się wczołgiwać na przestromą drugą stronę, trzymając się korzeni jeżyn i starając się za bardzo nie przyozdobić ubranek kurzem. Udało się. Przeleźliśmy przez kolejny płotek - tym razem druciany (czy już mówiłam, że takie przełażenie nie włączyło nam żadnej lampki zaskakującej???:P) i stanęliśmy na kulturalnie żwirowanej drodze, którą zidentyfikowaliśmy jako drogę właśnie do burial grounds. Oh joy, no nic, ale spacer fajny :)
Clare Abbey jest dokładnie taka, jak tony innych Abbey porozrzucanych po Irlandii. Tzn ma swój urok, o ile nie widziało się innych przedstawicielek grona - trochę dzikszych, bardziej zapomnianych, a przez to bardziej urokliwych - moim numerem jeden jak na razie jest Church of Ireland w co. Mayo, ale o tym kiedy indziej. Wracając do dzisiejszej bohaterki, wszystko tutaj jest co być powinno. Jest kilka grobów, najmłodszy chyba sprzed 10ciu lat, jest rama po witrażach, są cudowne kamienie, są badyle wyrastające z... no ale nie mogę przeboleć przyciętego trawnika. Tzn, dobrze, że ktoś się tym miejscem zajmuje, ale jakoś ta równa trawka zepsuła mi odbiór całościowy. No bo jak to tak - wydepilowane ruiny?
Całe zwiedzanie zajęło nam może z 10 minut. Najfajniejszy był wciąż stojący w kupie komin, do którego Johnu zaglądał :P O dziwo, oprócz nas były tam jeszcze 4 osoby - no ale pogoda chwilowo była ładna, miejsce jest naprawdę dobrze oznakowane, no i widoczne z autostrady, więc w sumie nie powinno mnie to zastanawiać XD
Najcudowniejszym elementem wycieczki były byki. Co prawda obraziłam się na nie nieco, bo nie chciały zjeść mojej darowanej trawy - i co z tego, że miały takiej całe pole?! Niemniej jednak były fantastyczne.
Wielkie, rude i maksymalnie leniwe! Aczkolwiek w swoim lenistwie bardzo fotogieniczne :) Niestety w którymś momencie uznały, że nasze zainteresowanie musi oznaczać czas powrotu do domu i wszystkie, jak jeden mąż, wstały i zaczęły się tłoczyć przy bramie. Dlatego też skruszeni, że denerwujemy aparatami statecze rumaki, podreptaliśmy z powrotem do samochodu. Ta, dobrze myślicie - przez krzaczory, chaszcze i tory :P No bo kto by tam szedł żwirowaną drogą? Nieciekawe toto, dłuższa droga i nie zapewnia żadnej adrenaliny. Poza tym, jako że docelowo zdążaliśmy do chatki, ogołociliśmy martwe drzewo na opał. To tyle jeśli chodzi o sprawozdanie z wycieczki :)